Myśląc „współczesne polskie kino” każdy ma w głowie obraz dennych komedii romantycznych lub innych nieudanych produkcji. Czy jest jeszcze nadzieja dla rodzimych filmów?
Porady na zdrady, Listy do M, Na układy nie ma rady – to wszystko stanowi grupę coraz szybciej mnożących się tytułów polskich komedii, których podobieństwo do siebie jest tak uderzające, że trudno zapamiętać jakiekolwiek aspekty charakterystyczne dla konkretnej produkcji. Idąc do kina, właściwie na każdym kroku widzi się białe plakaty z Tomaszem Karolakiem (który ustępuje ostatnio młodemu, lecz wcale nie bardziej utalentowanemu, Mikołajowi Roznerskiemu), rymujące się tytuły i uśmiechnięte twarze Magdaleny Różczki czy Barbary Kurdej-Szatan. Średni odstęp w wydawaniu kolejnych polskich romcomów wynosi od trzech do czterech miesięcy, a ich budżety oscylują na poziomie dużo wyższym niż te przeznaczone dla ambitnych projektów obiecujących rodzimych reżyserów (prawdopodobnie dzięki ostentacyjnym reklamom osławionych już Berlinek lub sieci siłowni Calipso).
Tuż obok stoją „realistyczne”, „demaskujące afery” i „ważne” produkcje Patryka Vegi. Filmografia tego reżysera zdaje się aspirować do twórczości Wojciecha Smarzowskiego, który w swoich dziełach stara się wytykać przywary tkwiące w wybranych grupach społecznych, jednak różnica między podejściem obu panów do tego tematu jest ogromna.
Vega, zamiast uczciwie ugryźć problem, który istotnie ma potencjał na filmowy i, co najważniejsze, artystyczny sukces, z bolączek polskości wyciąga największe kontrowersje. Oblewając je hektolitrami wulgarności, przedstawia w formie niestrawnego kolażu nieśmiesznych gagów i odrażających scen dzikiej brutalności.
Nie można zapomnieć również o „patriotycznych” produkcjach o II wojnie, udowadniających tym samym, że po tylu latach Polacy nadal nie potrafią pogodzić się z przeszłością. Naturalnie kino nie może bagatelizować poświęcenia i tragizmu, jakie niosły za sobą lata 1939-1945. Wydarzenia relacjonowane w filmach powinny jednak przedstawiać uczciwy i rzetelny obraz historii. Tymczasem polscy twórcy serwują szereg produkcji tak przesyconych patosem i gloryfikacją narodu, który, jak każdy inny, święty nie jest, że po seansie świadomy widz może poczuć zażenowanie tak ciężkostrawną prezentacją niezdrowego patriotyzmu.
Jest nadzieja?
Porażek polskiego kina jest wiele. Można zaliczyć do nich zarówno powyższe przykłady, jak i szereg niepotrzebnych i zwyczajnie źle zrobionych lub szkodliwych produkcji, jak całkiem nowe 365 dni i Zenek (w odniesieniu do kiepskiego plakatu prześmiewczo nazywany Żenkiem, co wcale nie jest tak bezpodstawne w świetle jakości filmu). Czy jednak, pomimo niechlubnych reprezentantów narodowej kinematografii, jest jeszcze nadzieja na sensowne przeżycia filmowe i artystyczne?
Oczywiście, że tak! Chociaż dużo częściej słyszy się o produkcjach pokroju wcześniej wspomnianych filmów, wciąż pojawiają się projekty, które wykonaniem stoją na światowym poziomie. Dlaczego tak rzadko można o nich usłyszeć? Machina marketingowa robi swoje. Z reguły lepiej reklamowane są filmy, które gwarantują wysokie zyski, a niestety najwięcej odbiorców woli obejrzeć puste „dzieła” Vegi lub kolejną taką sama komedię romantyczną, podczas gdy faktycznie wartościowe produkcje można zobaczyć wyłącznie w kinach studyjnych tudzież za pośrednictwem platform streamingowych. W ostatnich latach sytuacja uległa nieznacznej poprawie, ponieważ coraz więcej wartościowych projektów trafia do dystrybucji w największych działających w Polsce multipleksach, takich jak Helios czy Cinema City, a zaliczyć do nich można na przykład nominowane do Oscara Boże ciało Jana Komasy.
Polskie kino dzieli się obecnie na kilka obozów, które najlepiej omówić oddzielnie. Pierwszą grupę stanowią twórcy wchodzący dopiero na krajowy rynek filmowy. Za czołowego reprezentanta tej kategorii należy uznać wspomnianego wcześniej twórcę, który, choć tworzył dotąd bardziej lub mniej udane produkcje, dopiero dzięki swojemu oscarowemu filmowi rozpoczął prawdziwą karierę reżyserską. Jego Boże ciało zachwyciło widzów na całym świecie i otworzyło twórcy globalną karierę oraz możliwości pracy za oceanem. Sala Samobójców. Hejter z kolei potwierdziła tylko kunszt reżysera i pokazała, że Komasa przy okazji każdego swojego filmu staje się coraz bardziej świadomym twórcą, potrafiącym uczyć się na własnych porażkach.
Kolejna reżyserka – Jagoda Szelc – absolwentka Łódzkiej Szkoły Filmowej, swój pierwszy projekt nakręciła jeszcze na studiach. Wieża. Jasny dzień zelektryzowała odbiorców i zaskoczyła swoją oryginalnością, zdobywając tym samym szereg nagród i nominacji, w tym Złotego Lwa na festiwalu w Gdyni za najlepszy debiut reżyserski i najlepszy scenariusz. Rok później, przy okazji premiery Monumentu, czyli drugiego całkowicie poważnego, pełnometrażowego filmu, Szelc udowodniła, że zasługuje na wszelkie zaszczyty, a jej charakterystyczny sposób prowadzenia historii, kojarzący się z filmami Davida Lyncha, w przyszłości z pewnością zagwarantuje jej miejsce wśród światowej śmietanki reżyserskiego świata.
Do drugiej grupy należy zaliczyć tytanów polskiego kina, którzy na koncie mają już filmy uważane za legendarne nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Roman Polański jest, w ostatnim czasie, znany przede wszystkim z licznych kontrowersji dotyczących oskarżenia o gwałt na trzynastolatce. Niemniej jednak, abstrahując całkiem od zniszczonego wizerunku twórcy jako człowieka, warto skupić się na aspektach rzemieślniczych Polańskiego, któremu nie można odmówić wybitnych umiejętności reżyserskich. Zaczęło się od zrealizowanego w Polsce Noża w wodzie, który uzyskał ciepłe oceny krytyków. Niedługo później Polak rozpoczął zawrotną karierę we Francji i w Stanach Zjednoczonych, gdzie stworzył tak ikoniczne produkcje, jak zachwycające Dziecko Rosemary, Chinatown, Lokatora, Nieustraszonych pogromców wampirów. Jednak najważniejszym jest fakt, że Polański nadal tworzy, co pozwala zakwalifikować go do twórców względnie współczesnych, ratujących ojczyste kino. Co prawda reżyser wszystkie swoje obecne filmy tworzy we Francji, gdzie również mieszka, ale przez wkład w promowanie polskiej kultury i pochodzenie reżysera zdecydowano się umieścić go w tym zestawieniu.
Agnieszka Holland, podobnie zresztą jak Polański, osiągnęła globalny sukces, który pozwolił reżyserce tworzyć zarówno w kraju, jak i w Stanach, Ukrainie, Czechach (gdzie studiowała), Słowacji i Irlandii. Jej pełnometrażowym debiutem był film Obrazki z życia z 1975 r., a najbardziej znana jest z Europa, Europa, za którą została nominowana do Oscara za scenariusz adaptowany, oraz Gorączki. Współpracowała przy tak głośnych produkcjach jak House of Cards, Prawo ulicy, The Affair czy Dziecko Rosemary, będący serialowym remakiem hitu Polańskiego. Wyreżyserowała pierwszy polski projekt dla Netflixa, średnie 1983 z Maciejem Musiałem w roli głównej, i Pokot, będący ekranizacją powieści polskiej noblistki – Olgi Tokarczuk. Niedawni do kin trafił jej najnowszy film – Szarlatan.
Głównym i najważniejszym reprezentantem trzeciego typu polskich twórców jest Paweł Pawlikowski, którego filmy już dwukrotnie nominowane były do Oscara, z czego Ida w 2017 r. wygrała statuetkę dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Wrażliwość twórcy w opowiadaniu historii i bezbłędne operowanie wizualną stroną, zazwyczaj zachowaną w koncepcji czerni i bieli, pozwala na tworzenie produkcji emocjonalnych, zachwycających pod kątem artystycznym, ale niestety nie trafiających do wszystkich. Nie każdy odbiorca doceni w pełni niezwykłość zdjęć, niespieszne kadry, w trakcie których bohaterowie portretowani są dogłębniej niż przy okazji scen dialogowych. Zarówno Zimna wojna, jak i nagrodzona Ida wywołały zachwyt na całym świecie.
Brytyjski aktor filmowy i teatralny, Benedict Cumberbatch, stwierdził w jednym z wywiadów, że najnowszy film Pawlikowskiego jest jednym z jego ulubionych w ogóle.
Zimna wojna zapewniła również parze aktorów pierwszoplanowych rozpoznawalność i angaż w amerykańskich produkcjach – Joanna Kulig zagrała w serialu The Eddie w reżyserii Damiena Chezelle’a (La La Land, Pierwszy człowiek), a Tomasz Kot otrzymał propozycję udziału w filmie o konflikcie Edisona i Tesli
I jak z tą Polską?
Naturalnie nie sposób przedstawić w skrócie całości piękna polskiego kina. Pominięci zostali tacy reżyserowie jak Wojciech Smarzowski (Wołyń, Kler, Wesele), debiutujący Jan Holoubek (Rojst, 25 lat niewinności. Historia Tomka Komendy) czy Bartosz Kruhlik (Supernova) oraz wielu innych, również zasłużonych twórców. Obecny rodzimy przemysł filmowy na pierwszy rzut oka może wydawać się ograniczony i nieatrakcyjny, opierający się głównie na żałosnych i bezwartościowych komediach oraz koszmarnych paradokumentach. Jednak pod warstwą telewizyjnego szlamu kryją się produkcje, których walory artystyczne trzymają poziom tak wysoki, jakby nakręcone zostały przez światowych wirtuozów reżyserii. Dlaczego zauważalna jest w Polsce tak częsta chęć do szydzenia z własnego dziedzictwa filmowego bez, chociażby najmniejszej, próby spojrzenia w głąb przemysłu? Prawdopodobnie z natury narodu, który, mimo wielu tragicznych wydarzeń, wciąż toczy choroba zwana nienawiścią i smutkiem, przekonaniem, że w porównaniu do innych nacji nie jest w stanie stworzyć czegoś konkurencyjnego.
Prawda jest zupełnie inna i może byłaby zauważalna dla laika, przeciętnego zjadacza chleba, którego wiedza o kinie opiera się na zwiastunach lecących w telewizji podczas reklam między Milionerami a nowym wydaniem Faktów.
Niestety przez zasyp produkcjami tak słabego formatu, jak wspomniane wcześniej Porady na zdrady i im podobne „dzieła”, których scenariusze równie dobrze mogłyby być owocem generatora komedii romantycznych (tak, taki kreator istnienie. Link: https://robercik10192.github.io), kino ma coraz mniejszą szansę się odrodzić. I nie jest to wina wyłącznie „złych inwestorów”, którzy stawiają na podobne projekty. Inwestują, ponieważ im się to opłaca, a pieniądze jednak na drzewach nie rosną. Wina leży w widzach chętnych oglądać zwyczajnie słabe filmy, ale czy to źle, że akurat takie kino satysfakcjonuje wybrane jednostki? Nie. Gusta są różne i każdy ma prawo oglądać to, co mu się podoba, jednak warto czasem pomarzyć o tym, że uczciwa praca rzemieślnicza kiedyś wyprze kiepskie produkcje, a ludzie odkryją nową jakość filmową, którą gotowi będą oglądać. Albo że studia zaczną zatrudniać ludzi faktycznie potrafiących porządnie stworzyć nawet takie Porady na zdrady, które reprezentować będą jakikolwiek poziom artystyczny. Na szczęście, biorąc pod uwagę obecne tendencje do coraz częstszego promowania filmów niszowych albo debiutanckich, może kino masowe wcale nie jest w Polsce skazane na porażkę.