Myślicie, że chęć podsumowania roku 2020 to próba zwalczenia zespołu stresu pourazowego? Pewnie macie rację, ale warto spróbować.
Grafika okładkowa: Dominik Tracz
Podczas ostatniego sylwestra powiedziałem do znajomego w żartach: Słuchaj, chyba gorzej być nie może. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zaledwie kilka miesięcy później pożałuję każdego z tych słów, uciekając ze stolicy, która według „dobrze poinformowanych” źródeł miała zostać zamknięta i otoczona wojskiem. Potem było jeszcze gorzej, a to nieszczęsne zdanie dźwięczało w mojej głowie za każdym razem, gdy rekreacyjnie wyjeżdżałem rowerem za miasto z nadzieją, że nie trafię na rutynową kontrolę policyjną (albo że panowie policjanci dadzą wiarę mojej historii o trzydziestokilometrowej przejażdżce do apteki w innym województwie). Dzisiaj patrzę jednak na rok 2020 z zupełnie innej perspektywy, bo wiem, że sposobem na przetrwanie tak okropnych czasów jest dystans. Nie mogę oczywiście bagatelizować gospodarczego kryzysu, zwolnień wielu pracowników i politycznych przemian zarówno w Polsce, jak i innych krajach na świecie. Wydaje mi się jednak, że wszystkim nam teraz potrzebna jest porządna dawka humoru, żeby wyśmiać ostatnie traumatyczne przeżycia i z humorem godnym Monthy’ego Pythona wejść w rok 2021 i uniknąć załamania.
Baliśmy się, oczywiście, bo wszystkim znane były przerażające obrazy z Wuhan: puste ulice, anonimowe osoby w złowrogich białych skafandrach, krążące patrole policyjne i te nieszczęsne maseczki, które dla znacznej części Polaków miały stanowić później nieprzekraczalną granicę ludzkiej.
Pokrzepienie w mediach
Za temat zabrałem się nieco późno, bo jakoś w kwietniu, kiedy pandemia była już w rozkwicie (a przynajmniej tak sądzono; wiosną nikt jeszcze nie przypuszczał, że 300 chorych to zaledwie kropla w morzu zakażeń). W mediach społecznościowych pojawiały się kolejne memy o koronawirusie i o tym, co jeszcze może nas spotkać w kolejnych miesiącach, i wtedy wpadłem na pomysł gromadzenia najbardziej odjechanych artykułów prasowych, jakie uda mi się znaleźć w internecie. Dziś nie żałuję tej decyzji. Moje zestawienie otwierało dumne: Trump idzie na wojnę z Iranem? [J. Szymczak; Amerykanie zabili irańskiego generała. Trump triumfuje. Wojna? Tłumaczymy, co stało się w Iraku.; dostęp: 26.12.2020 r.] . Pamiętam pierwsze doniesienia z radia, kiedy prowadzący poważnym, ciężkim barytonem oznajmił całej załodze mojego pięcioosobowego samochodu informację, że prezydent USA zlecił zamordowanie irańskiego generała. Współpasażerowie powiedzieli wówczas: Mamy styczeń i już wojna. Cudownie! W tym samym czasie płonęły kolejne hektary australijskich lasów, a świat wydawał się na tyle zdezorientowany natłokiem przykrych wiadomości, że właściwie nie wiedział, na których bardziej się skupić. A późniejsze wydarzenia miały być jeszcze gorsze.
Zaznaczę, że był to październik, więc nie dziwi fakt, że ludzie nieszczególnie entuzjastycznie zareagowali na podobne informacje. Nie ma bowiem chyba niczego, co może zaskoczyć człowieka po dziesięciu miesiącach morderczego obozu survivalowego.
W tamtym czasie, a była to połowa stycznia, COVID-19 stanowił zaledwie niepokojącą pogłoskę ze wschodu. Baliśmy się, oczywiście, bo wszystkim znane były przerażające obrazy z Wuhan: puste ulice, anonimowe osoby w złowrogich białych skafandrach, krążące patrole policyjne i te nieszczęsne maseczki, które dla znacznej części Polaków miały stanowić później nieprzekraczalną granicę ludzkiej wolności. Prawdziwa panika zaczęła się jednak dopiero 4 marca, kiedy to na stronie Ministerstwa Zdrowia pojawił się krótki artykuł informujący o tym, że nasz kraj poszczycić się może pierwszym udokumentowanym przypadkiem SARS-CoV-2. Ze sklepów masowo zaczęły znikać środki do dezynfekcji, papier toaletowy stał się towarem luksusowym, a próby zdobycia suchych produktów spożywczych przypominały cofanie się w czasie do głębokiego PRL-u, gdzie znajomość pani ekspedientki z osiedlaka była gwarantem otrzymania VIP-owskiego pudełka ryżu spod lady. Uczelnie zamknięto, nauczyciele i wykładowcy akademiccy postawieni zostali przed technologicznie złożonym problemem, podczas gdy uczniowie i studenci rozkoszowali się pięknem nauki z poziomu łóżka, z ciepłą herbatką w ręku. Niedługo potem zamknięto też lasy, co ogólnie zdziwiło już wszystkich. Twierdzono bowiem, że:
- zakaz ten jest bezprawiem,
- od kogo można się niby zarazić w lesie? Od dzika?
No i, oczywiście, zdarzyło się coś, co dla większości Polaków stanowiło święto narodowe podczas końca świata – Biedronka była otwarta 24 godziny na dobę (nawet w niedzielę!). O koronawirusie można pisać wiele, bo to właśnie on wyznaczył szaleńczy i autodestrukcyjny bieg świata w 2020 r. Jednak nie wolno zapominać o największych absurdach, które media, prawdopodobnie pół żartem, pół serio, kolejno zamieszczały na swoich stronach internetowych. Najciekawszy, jaki udało mi się zobaczyć podczas scrollowania Facebooka, był artykuł o zgrabnym tytule: Ślady życia na Marsie. Nowe odkrycie dzięki zdjęciom satelitarnym NASA [Ślady życia na Marsie. Nowe odkrycie dzięki zdjęciom satelitarnym NASA; dostęp: 26.12.2020 r.]. Jego brawurową kontynuację stanowiły doniesienia ze Stanów Zjednoczonych, gdzie na pustyni w Utah odkryty został tajemniczy monolit żywcem wyjęty z Odysei kosmicznej Kubricka. Zaznaczę, że był to październik, więc nie dziwi fakt, że ludzie nieszczególnie entuzjastycznie zareagowali na podobne informacje, bowiem nie ma chyba niczego, co może zaskoczyć człowieka po dziesięciu miesiącach morderczego obozu survivalowego. Całą tajemnicę ostatecznie wyśmiano, często żartobliwie powołując się na atak kosmitów (bo przecież znaleziono niedawno życie na Marsie!). Na dokładkę media zaserwowały publice soczysty materiał zatytułowany: Finał w Boże Narodzenie. Asteroida ma rozmiary warszawskiego wieżowca [Finał w Boże Narodzenie. Asteroida ma rozmiary warszawskiego wieżowca; dostęp: 26.12.2020 r.]. W tym temacie pragnę dodać tylko, że w momencie, w którym piszę te słowa, jest godzina 2:01 w nocy z 25. na 26. grudnia i nadal nic we mnie uderzyło, więc choć zapowiedź o asteroidzie wielkości wieżowca okazała się nietrafiona, frajdy z lektury nie zapomnę na długo.
Gorzej być nie może?
A no może. Sama Polska stała się sceną dla ważnych przemian politycznych i społecznych. Na prezydenta wybrany został Andrzej Duda (po wielu zawirowaniach, w tym wyborach korespondencyjnych organizowanych przez dobrze wiecie kogo, za dobrze wiecie ile), pamiętamy także pacyfikację manifestacji środowisk LGBT po zatrzymaniu Margot, co stanowiło przyczynek dla coraz większego sprzeciwu wobec obozu rządzącego. Ostatecznie niechęć ta przerodziła się w potężny Strajk Kobiet, który trwa po dziś dzień.
Głośnym echem, szczególnie w środowisku memiarskim, odbiła się także decyzja o postawieniu pomnika Jana Pawła II na dziedzińcu Muzeum Narodowego w Warszawie. Dwuznaczna poza byłego papieża, dźwigającego nad głową głaz, stanowiła dokładnie to, czego internetowi twórcy potrzebowali. Niemalże od razu pojawiły się grafiki, na których Ojciec Święty, zamiast kamieniem, ciska kolosalną kremówką albo robi za gwiazdę NBA i zalicza rzut za trzy punkty. Pikanterii dodał ponadto dokument Marcina Gutowskiego Don Stanislao, w którym reportażysta przedstawił rzetelne dowody na krycie pedofilii w kościele przez Stanisława Dziwisza, kardynała, sekretarza i najlepszego przyjaciela Jana Pawła II. Nie trzeba było więc długo czekać na reakcje internautów, gotowych wywieźć kościelnego magnata na taczce gnoju, niemal na wzór reymontowskich Chłopów.
W rezultacie 2020 jawi się w mojej głowie jako jeden wielki mem zrobiony przez niezłego żartownisia gdzieś tam, na górze.
Na pewno źle?
W 2020 r. pożegnaliśmy też wiele wybitnych jednostek, dużo więcej niż w poprzednich latach. Z początkiem roku odszedł Kobe Bryant, później Ennio Morricone, Sean Connery, Chadwick Boseman, Paweł Królikowski, Kirk Douglas, Jerzy Gruza, Little Richard, Jacek Czyż, Ewa Demarczyk, Wojciech Pszoniak, Dariusz Gnatowski, Andrzej Strzelecki, Romuald Lipko, Clive Cussler, Max von Sydow, Krzysztof Penderecki, Jerzy Pilch, Carlos Ruiz Zafon, Maria Janion i wielu innych, których przez wzgląd na ograniczenia formy nie jestem w stanie przytoczyć.
W opozycji do bolesnych strat stają jednak nieoczekiwane sukcesy Polski na arenie międzynarodowej. W październiku Iga Świątek wygrała z Sofią Kenin w finale French Open, a w grudniu Robert Lewandowski został uznany za najlepszego piłkarza roku wg FIFA. Świętowaliśmy także dziesiątą rocznicę jednego z najważniejszych wydarzeń dla polskiego dziedzictwa kulturowego i rodzimej sztuki dziennikarskiej, czyli pamiętnej wrocławskiej libacji na skwerku.
Ostatecznie trudno jest mi w tym momencie równie emocjonalnie przeżywać te wszystkie wydarzenia, które niejednokrotnie wzbudzały we mnie fale smutku i strachu o przyszłość. Nie wiem, czy w ten sposób działa moja psychika, czy po prostu tak już jest u ludzi, ale zamiast pandemicznego koszmaru pamiętam głównie chwile, gdy z cierpliwością Hioba usiłowałem wyjaśnić niektórym swoim znajomym, że za pandemią nie stoją przedstawiciele światowych potęg gospodarczych, a szczepionka to tylko środek prewencji, a nie próba przejęcia kontroli nad naszymi umysłami przez Billa Gatesa (który zresztą dużo lepiej pokierowałby moim życiem niż ja). Pamiętam małe dramaty w pociągach, gdy niepokorni pasażerowie wykłócali się z konduktorami o sens zakładania maseczek i wyścigi do Żabki o 9:50, żeby zdążyć kupić pasztet podlaski przed godzinami dla seniorów. Z uśmiechem na twarzy wspominam restrykcje sanitarne w kinach i pociągach, dzięki którym mogłem cieszyć się wolnymi siedzeniami i osobistą strefą komfortu. W rezultacie 2020 jawi się w mojej głowie jako jeden wielki mem zrobiony przez niezłego żartownisia gdzieś tam, na górze. Ilość absurdalnych sytuacji przerasta możliwości pojmowania mojego umysłu, a piętrzące się mniejsze lub większe „apokalipsy” tylko podbudowują uczucie, że ten rok stanowił doświadczenie wyjątkowe, zupełnie ambiwalentne, przypominające szczególnie odjechany sen albo film Tarantino napisany przez Malcolma XD i Stephena Kinga. Film, który w sumie bardzo chętnie bym zobaczył.