Co się dzieje, kiedy przychodzi baba do lekarza, ale zamiast jedynie recepty, chciałaby się dowiedzieć co i dlaczego jej dolega?
Grafika okładkowa: Ewa Enfer
Słowem wstępu – nie jestem lekarzem. Zaliczyć się mogę jedynie (a może aż?) do grupy niezbyt zaawansowanych adeptów sztuki medycznej. Słuchając moich profesorów, a nawet studentów z wyższych lat, z lekkim przerażeniem uświadamiam sobie, jak wielka przepaść jeszcze nas dzieli. Również pod względem terminologicznym.
Kiedy ktoś prosi mnie o wytłumaczenie, na czym polega dana choroba, na co wskazują konkretne objawy, czy co powinien zrobić w tej czy innej sytuacji, zwykle dostaje standardową odpowiedź nie wiem, będę się tego uczyła na wyższych latach.
Gdybym miała powiedzieć, czy uważam, że bliżej mi do lekarza czy przeciętnego człowieka, bez wahania wskazałabym tę drugą opcję. Przecież mam za sobą dopiero dwa i pół roku medycznego „prania mózgu”. Kiedy ktoś prosi mnie o wytłumaczenie, na czym polega dana choroba, na co wskazują konkretne objawy, czy co powinien zrobić w tej czy innej sytuacji, zwykle dostaje standardową odpowiedź nie wiem, będę się tego uczyła na wyższych latach.
A mimo to, już nawet przyjęcie na te studia daje człowiekowi dostęp do swego rodzaju „wiedzy tajemnej”. Pamiętam, jak podczas wakacji przed pierwszym rokiem bardzo podekscytowana zmuszałam całą rodzinę do wnikliwego analizowania czekających mnie przedmiotów. Młodszy brat, uczący się wówczas w podstawówce, spojrzał wtedy na mnie i zapytał: a co to jest histologia? Nie zdziwiłabym się, gdyby swoją ciekawością wybawił z opresji choć jednego z obecnych wtedy dorosłych, nie czujących się dość komfortowo, żeby takie pytanie zadać samemu.
Już na pierwszym roku studiów medycznych zapełnialiśmy swoje głowy setkami nowych słów w, bagatela, trzech językach. Bo przecież kluczowym jest, żebym potrafiła nazwać każdą, nawet najmniejszą strukturę anatomiczną po polsku, angielsku i łacinie, prawda? Później robiło się coraz trudniej, a sformułowania używane przez wszystkich zyskały dla nas inne znaczenie. I nagle pierwszą myślą po usłyszeniu słowa „bal” przestało być uroczyste spotkanie pełne ludzi w wieczorowych strojach, a stało się płukanie oskrzelowo-pęcherzykowe (w medycynie używany jest skrót od angielskiej nazwy tego badania: „bronchoalveolar lavage”). A rozwinięciem skrótu „SM” może okazać się jedynie „sclerosis multiplex”, nic więcej.
Ale potem uczucie niezrozumienia powoli zniknęło – może dlatego, że to ja przywykłam do czasowych problemów w komunikacji, a może moje najbliższe otoczenie przyswoiło sobie część nowej terminologii. A może po prostu przestałam przebywać wśród „zwykłych” ludzi, unosząc się błogo w bańce medycznego światka, w której pozostawałam zrozumiana? Pandemia zdecydowanie temu sprzyjała. Wszystko było piękne, różowe i puchate, aż nie wpadłam na genialny pomysł – napiszę artykuł o jednej z najciekawszych w mojej opinii diet!
Po kilku dniach researchu i czytania masy publikacji (sprawiających mi momentami sporo problemów) autorstwa bardzo poważnych doktorów i profesorów, byłam gotowa, by stworzyć nowy dokument, który po jakimś czasie stał się prawie ukończonym artykułem. Ale mimo tego, że całość pisałam z jednym celem w głowie – ma być prosto i przystępnie, tak żeby osoby nienależące do środowiska medycznego mogły mnie zrozumieć – kiedy dostałam w swoje ręce poprawki od redakcji, byłam załamana. Wiele komentarzy dotyczyło faktu, że to czy tamto należałoby wytłumaczyć, a słowa, dla mnie oczywiste i w jasny sposób powiązane z tematem, trzeba było zmienić na inne, ponieważ dla większości mogłyby nie nieść treści, jaką chciałam przekazać.
Straszna jest myśl o tym, jak wielu pacjentów może wychodzić z gabinetów, nie będąc w stanie nawet powtórzyć, co ktoś próbował im właśnie przekazać – zapamiętali pewnie, a może po prostu zapisali, nazwy leków i ich dawkowanie.
Zaczęłam się wtedy zastanawiać – jakim cudem lekarze mają porozumiewać się z pacjentami? Skoro nawet ja, której wciąż bliżej do niemedycznej osoby, mam problemy z przekazaniem innym tego, co przekazać planowałam. Od pierwszego roku studiów jesteśmy uczeni komunikacji z pacjentem, odpowiedniego zachowania w konkretnych sytuacjach, wręcz schematów przekazywania niektórych informacji. Ale kiedy przychodzi co do czego, okazuje się, że „język pacjenta” nie udostępnia nam słów, których potrzebujemy, żeby wytłumaczyć wszystkie szczegóły. A przecież wraz z wiedzą zyskujemy również inne spojrzenie na przebiegające w organizmach procesy, co dodatkowo utrudnia przekazywanie wszystkiego tak, żeby nie pozostawić żadnych wątpliwości.
Straszna jest myśl o tym, jak wielu pacjentów może wychodzić z gabinetów, nie będąc w stanie nawet powtórzyć, co ktoś próbował im właśnie przekazać – zapamiętali pewnie, a może po prostu zapisali, nazwy leków i ich dawkowanie. Ale jeszcze bardziej przerażające stają się rozważania na temat tego, jak wielu pacjentów nie zostało zdiagnozowanych lub uczyniono to źle, ponieważ mówiąc konkretne rzeczy, mieli na myśli coś innego, niż zrozumiał lekarz.
Gdzie więc znaleźć złoty środek? Co poświęcić – terminologię ukutą specjalnie po to, by rozmowy pomiędzy lekarzami były bardziej precyzyjne (a więc prowadziły do łatwiejszego i szybszego rozwiązywania problemów) czy zrozumienie tłumaczeń pacjenta na temat tego, co mu dolega i jak powinno się to leczyć? Zapewne można by choć trochę zmodyfikować każdą ze stron. Bo przecież nie wszystkie wpajane przyszłym lekarzom słowa są kluczowe do efektywnej komunikacji w zespołach medycznych. A w zakresie biologii obowiązkowej dla uczniów mogłoby się znaleźć trochę więcej informacji o fizjologii i potencjalnych patologiach ludzkiego organizmu, tak aby przyszłym pacjentom łatwiej było zrozumieć przesłanie przekazywane im przez medyków. Bo przecież taka powinna być rola obowiązkowego systemu edukacji – przygotowanie do efektywnego funkcjonowania w społeczeństwie jako osoba już dorosła, a nie nauczenie jak zdobyć najwięcej punktów na egzaminie maturalnym.
A może po prostu do tego służą kolejne lata studiów, by zatrzeć tę linię dzielącą słowniki i sposoby rozumowania przeciętnego pacjenta oraz lekarza. I gdy za kilka lat usiądę po drugiej stronie lekarskiego biurka, nie będę miała najmniejszych trudności z przekazaniem wszystkiego, co tylko bym chciała, nawet osobie z bardzo małym pojęciem o funkcjonowaniu własnego ciała. Stanę się perfekcyjnym tłumaczem symultanicznym z lekarskiego na ludzkie i z powrotem.