Na szczycie wzgórza.
Grafika okładkowa: Edyta Szozdowska
Nie potrafię przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy spotkałam Anię Shirley i ile mogłam mieć wtedy lat. Nie wiem też, czy najpierw podsunęła mi ją mama, czy dostałam egzemplarz jej przygód pod choinkę, czy wpadłam na nią w bibliotece publicznej, w której gościłam nadzwyczaj często. Jak przez mgłę pamiętam pożółkłe strony, miękką okładkę i zapach zakurzonego papieru, dlatego najbardziej prawdopodobna wydaje mi się ta ostatnia lokalizacja – o nowe wydanie jakiejkolwiek książki było tam niezwykle trudno. Na pewno bohaterka Ani z Zielonego Wzgórza Lucy Maud Montgomery towarzyszy mi od dawna, nie tylko ta z pierwszej części serii, ale też ta wyjeżdżająca na uniwersytet czy zekranizowana przez Kevina Sullivana w połowie lat 80. XX w. Podobnie jest z Gilbertem Blythem, prawdopodobnie moim pierwszym obiektem westchnień, a także Dianą, której postać ustaliła dla mnie standardy idealnej przyjaciółki.
Z czytanych dzisiaj w prasie artykułów i podsumowań sprzedaży znalezionych w internecie wiem, że nie byłam jedyna. O tym świadczy też ogromne poruszenie przy okazji nowego tłumaczenia, w którym Ania zostaje Anne, a zielone wzgórza zupełnie znikają. Z dzieciństwa nie pamiętam jednak zupełnie, żeby ktoś z rówieśników podzielał mój zachwyt nad powieścią Montgomery. Pamiętam za to, jak bardzo główna bohaterka mi imponowała i jak bardzo chciałam stać się nią – bo bycie inną niż wszyscy na kartach powieści wydaje się o wiele bardziej romantyczne niż niedopasowanie do otoczenia w rzeczywistym życiu.
Mała dziwaczka
Ania na okładce egzemplarza Ani z Zielonego Wzgórza, który wciąż mam w domu, to ja. Jak to możliwe? Przecież nie jestem do niej ani trochę podobna. Nie mam rudych włosów, we wczesnym wieku nastoletnim nie nosiłam okularów (które miała na nosie tylko Ania z okładki, ta stworzona przez Montgomery – już nie), nigdy nie miałam błękitnej sukienki z bufiastymi rękawami. Ale to ja, mała dziewczynka spędzająca długie, letnie dni na trawie, pochłaniając kolejne lektury. To także ja próbująca być (i, jak się wydaje, ponosząca w tym porażki) taką romantyczką jak Ania (można założyć, że sto lat po pierwszym wydaniu powieści codzienny romantyzm trudniej zrealizować).
To pewnie też wiele innych dziewczynek dorastających w poczuciu, że Ania Shirley to właśnie one, znajdujących w osobie nietuzinkowej bohaterki kawałki siebie.
Bo Ania z jednej strony jest cudaczna, wiecznie chodzi z głową w chmurach i nijak nie może wpasować się w ogólnoprzyjęte schematy. Również ze względu na wygląd. Rude włosy, kościste łokcie, praktyczne, bure sukienki nie dodają jej pewności siebie. Ale kto z nas nie czuł się niedopasowany do swojego ciała, będąc nastolatkiem? I kto nie złościł się, musząc chodzić w ubraniach wybranych przez rodziców?
Shirley co chwilę wpada na pomysły, które albo śmieszą, albo jeżą włosy na głowach jej opiekunów (ewentualnie przynoszą nieprzewidziane skutki jej czuprynie – jak wtedy, kiedy przez przypadek pofarbowała je na zielono). Jest ,,dziwna” (choć nie do końca – po prostu trochę odstaje od lokalnie przyjętej normy) nie tylko według otoczenia, ale też samej siebie. Widzi, że jej pomysły na zabawę odbiegają od tego, czego spodziewają się rówieśnicy; sięga wodzami wyobraźni zdecydowanie dalej i traktuje to poważniej niż inni. Ma jednak odwagę, której mi brakowało, gdy byłam dzieckiem. Ona wprowadza swoje pomysły w życie, nie bojąc się oceny innych. U mnie większość scenariuszy rozgrywała się w głowie – nieśmiałość i strach przed wygłupieniem się sprawiały, że rzadko mówiłam o tym, na co wpadłam. Scenariusze odtwarzane w myślach przynajmniej przebiegały według planu, nikt nie miał oporów przed wcieleniem się w odpowiednią rolę, nie musiałam też narażać się na upokorzenie niezrozumienia.
Z drugiej strona Ania potrafi zaciekle walczyć o jak najlepsze oceny, skupić się na tyle, żeby osiągać sukcesy w szkole i śpiewająco zdawać wszelkie egzaminy. To drugie oblicze Ani było mi wtedy (właściwie – pewnie wciąż jest) bardzo bliskie. Też ciągle siedziałam z nosem w książkach i starałam się pozostawać na podium najlepszych uczniów. W rzeczywistości takie zachowanie nie budziło jednak podziwu kolegów i koleżanek z klasy – w przeciwieństwie do książkowych dzieci z Wyspy Księcia Edwarda, które obserwowały rywalizację Shirley i Gilberta jak najciekawszy mecz hokeja. Przyjemnie było mi myśleć, że istnieją osoby (nawet nierzeczywiste), które podziwiają głód wiedzy i nie skreślają nikogo tylko dlatego, że ślęczy nad podręcznikami i nie wydaje się dostatecznie fajny. Też chciałam być lubiana – nie mogłam jednak zrezygnować z tego, co wydawało się stanowić moją pasję. Pozostawała więc Ania Shirley i jej pokoik w domu Cuthbertów.
Kiedy Ania stała się Anne
Kilkanaście lat później w księgarniach znów pojawia się historia o Ani, a raczej Anne Shirley. Z tytułu znikają zielone wzgórza, pojawiają się natomiast zielone szczyty, które od momentu wywiadu z tłumaczką, Anną Bańkowską, wzburzają tłumy. Bo jak to, na Wyspie Księcia Edwarda nie było żadnego wzgórza? Nie było. Ale oczyma wyobraźni zawsze widziałam bajkowy domek na szczycie malowniczego, porośniętego soczystą trawą pagórka i ciemny pokój na strychu (po latach facjatka okazała się po prostu pierwszym piętrem). W oryginale nie było też żadnej Małgorzaty Linde – za tym imieniem od początku kryła się Rachel, której, jeśli już, bliżej do polskiej Racheli. Zresztą, nie tylko ona zmieniła imię – Maryla stała się Marillą, Mateusz – Matthew. Według tłumaczki wiele wcześniejszych polskich tłumaczeń zgubiło też trochę zdań, nawiązań literackich i nazw roślin.
Widok nowej Anne w księgarniach sprawiał, że zamarzyłam o wróceniu do Avonlea, posiadaniu na własność kolejnego egzemplarza jednej z ulubionych historii, postawieniu go obok starego i pozwoleniu Ani i Anne na podanie sobie rąk. Pomyślałam też o tym, jak za kilka lat podaruję siostrzenicy ukochaną opowieść, wprowadzę ją w magiczny świat wyobraźni rudowłosej Kanadyjki. Jednocześnie zauważyłam, że to może być bez sensu – śledząc dyskusję wokół nowego wydania bałam się, że zniszczy dziecięce wspomnienia, zamiast nostalgicznej podróży zafunduje grymas niezadowolenia i potrzebę natychmiastowego sięgnięcia po starą dobrą Anię z Zielonego Wzgórza.
Okazało się, że nie było czego się bać. Anna Bańkowska nie zniszczyła mi dzieciństwa. Zielone szczyty nie odgrywają w fabule większej roli. Rachela Lynde plotkuje tak samo dużo jak dawniej, Marilla Cuthbert jest tak samo surowa i wymagająca, a Matthew sprawia, że wewnętrznie robi się jakoś cieplej. Anne też pozostaje taka sama jak dawniej – roztrzepana, emocjonalna, zawzięta. Jej upór bawi trochę bardziej niż kiedyś, pojawiają się też inne, nowe odczucia. Tęsknota za beztroskim bieganiu po łąkach, wdychaniem rozgrzanego, letniego powietrza i, po całym dniu atrakcji, zasypianiem natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki – bez zmartwień, bezsenności i strachu o przyszłość. Radość, bo mimo upływu lat, w Avonlea czas stoi w miejscu. W świecie rzeczywistym może dziać się wiele – Anne mimo to nadal nie dorasta. Ta stałość i bezruch dodają otuchy, że zawsze jest do czego wrócić i że w pewnym sensie coś zawsze pozostanie niezmienne.
Wbrew obawom, różnice Anne w stosunku do Ani, szczególnie wracając do historii po wielu latach, w ogóle nie są zauważalne. Czytając powieść Montgomery po tak długim czasie już jako osoba dorosła, wzrok i myśli, zamiast na niuansach tłumaczenia, zostają na dłużej przy czymś innym – sposobie wychowywania dziewczynek.
Anne nie zawsze jest cicha i grzeczna. Zazwyczaj łobuzuje tyle samo, co jej koledzy, otrzymując surowsze kary za swoje zachowanie. Nie tego od niej i jej rówieśniczek się oczekuje. Dziewczyna ma być miła i usłużna, nie skupiać się za bardzo na swoim wyglądzie. Często nawet nie wymaga się od niej zbyt długiego pozostawania w szkole, istotniejsze okazuje się szybkie wyjście za mąż. O ile opiekunom Anne bardzo zależy na jej wykształceniu i od początku wspierają jej ambicje pójścia na uniwersytet, to jednak reszta zasad jest skrupulatnie egzekwowana (szczególnie przez Marillę). Takie podejście w wielu rodzinach funkcjonuje do dziś: nie siedź/nie chodź jak chłopak, bądź grzeczna, dziewczynkom tak nie wypada. Od pierwszego wydania Anne minęło ponad sto lat, a pewne rzeczy w społeczeństwie wciąż się nie zmieniły. I jeśli coś w nowym wydaniu powieści Montgomery mnie boli to to, że nie zostało to w żaden sposób skomentowane – czy to we wstępie, czy w posłowiu.
Nadal jednak myślę o podarowaniu siostrzenicy, kiedy będzie już wystarczająco duża, egzemplarza Anne. Po pierwsze, trochę egoistycznie, żeby pod pretekstem czytania z nią po raz kolejny wrócić do Avonlea, bezkarnie zatopić się w błogim świecie dzieciństwa. Po drugie, żeby po przeczytaniu porozmawiać z nią o tym, że jako dziewczynka wcale nie musi być cicha, grzeczna i zawsze uśmiechnięta. Może bujać w chmurach ile chce, chodzić po drzewach, mieć zły humor, a jak dorośnie – robić taką karierę, jaka jej się zamarzy. Widzę w Anne z Zielonych Szczytów idealny początek do poruszania takich zagadnień bez umoralniania i zbędnych nerwów, za to z dużą dozą dziecięcej radości i, dla mnie, nostalgii. Ze wzgórzem w tle czy bez.