Rozmowa z Lahą Mebow, tajwańską reżyserką kina aborygeńskiego.
Grafika okładkowa: Ewa Enfer, na podstawie plakatu Hang in there, Kids!
W politycznym zamieszaniu między Chinami a Tajwanem (oficjalnie Republiką Chińską) niewiele mówi się o samym Tajwanie, ani tym bardziej o jego mieszkańcach. Ludność chińska, stanowiąca obecnie zdecydowaną większość populacji tego wyspiarskiego kraju, zaczęła tu napływać zaledwie w XVII w., natomiast autochtonicznymi mieszkańcami wyspy już od czterech tysięcy lat są dalecy kuzyni Hawajczyków i Maorysów – rdzenna ludność austronezyjska, zwana tam także aborygenami. Charakteryzowali się niepiśmienną kulturą zbieracko-łowiecką, a obecnie do zapisania własnego języka używają liter łacińskich, co jest wpływem niderlandzkich kolonistów z XVII w. Przez ostatnie kilka wieków tajwańscy aborygeni przeszli okupacje: holenderską, chińską oraz japońską, które krok po kroku pozbawiały ich ziemi i dziesiątkowały populację. Kiedy ostatnia dynastia Chin była zmuszona oddać Tajwan Japończykom w 1895 r., zapoczątkowana została wieloletnia walka między nowymi rządami a aborygenami, zakończona ostatecznym podporządkowaniem tych drugich. Po drugiej wojnie światowej Japonia musiała opuścić Tajwan. Pojawił się jednak kolejny okupant. Po przegranej przez Chiang Khaj-szeka wojnie domowej w Chinach i objęciu tam władzy przez komunistów w 1949 r., rząd Chianga, prowadzony przez nacjonalistów z chińskiej autorytarnej partii Kuomintangu, ewakuował się na wyspę. Autorytarny Kuomintang poddał społeczeństwo tajwańskie kolejnym represjom, wliczając w to dyskryminacyjną politykę wobec aborygenów. Dopiero czasy demokratyczne (początek lat 90.) przyniosły zmianę. Obecnie rdzenna populacja na Tajwanie wynosi zaledwie pół miliona (tylko 2% populacji kraju), ale dzieli się na aż 16 różnych plemion. Z jednego z największych z nich, Atayal, pochodzi właśnie Laha Mebow. W wywiadzie opowiada o swojej rodzinnej historii i obyczajach Atayal, polityce tajwańskiego rządu wobec aborygenów i dlaczego zdecydowała się nagrywać filmy o swoim plemieniu.
Laha Mebow (chińskie imię 陳潔瑤; pinyin: Chén Jiéyáo) jest tajwańską reżyserką filmów o tematyce aborygeńskiej i producentką telewizyjną. W swoim kraju zasłynęła dwoma filmami: Finding Sayun oraz Hang in there, Kids! – za ostatni otrzymała dwie nagrody na Festiwalu Filmowym w Tajpej. Jest pierwszą kobietą wśród tajwańskich reżyserów aborygeńskiego pochodzenia. W swojej pracy walczy zarówno o zachowanie kulturowego dziedzictwa Atayal, jak i szczere i bliskie pokazanie życia swojego plemienia i codziennych perypetii jego przedstawicielek i przedstawicieli.
Dorota: Czy wiesz, że dowiedziałam się o tajwańskich aborygenach już pierwszego dnia mojego przyjazdu na Tajwan? To było w 2017 r. Zaraz po opuszczeniu lotniska wybrałam się w góry. Robiło się już późno i ktoś mnie ostrzegł, żebym uważała w nocy, bo w górach są ludzie polujący na latające wiewiórki. Nie wiedziałam wtedy, że to zajęcie zarezerwowane tylko dla aborygenów.
Laha Mebow: Myślistwo tak naprawdę nie jest do końca legalne nawet dla aborygenów. Co prawda polowanie na dziki i latające wiewiórki jest generalnie dozwolone, ale w przypadku wiewiórek sprawa jest jednak skomplikowana: można polować na rude wiewiórki olbrzymie, ale nie na białe. Białe są pod ochroną.
D: Czytałam, że w waszym tradycyjnym społeczeństwie istnieje wiele zasad związanych z polowaniem i niektórych zwierząt nie wolno zabijać.
L: Szczególnie w okresie rozrodczym, czyli zazwyczaj zimą, polowania są wstrzymywane. A jeśli złapie się żywcem ciężarne zwierzę, to i tak się je wypuszcza. W dawnych czasach kontrolowaliśmy nasze myślistwo, aby nie zjeść wszystkich zwierząt na wyspie. Jeśli mieszkasz na tej ziemi, to oczywiście musisz zachować z nią równowagę, bo tylko wtedy twoja społeczność będzie mogła dalej żyć. Jest to bardzo naturalne myślenie. Ale obecnie nasze życie się zmieniło, więc być może młodsi myśliwi nie patrzą na to w taki sposób.
D: Czy uważasz, że znaczenie ziemi w waszej kulturze jest również związane z duchami przodków? W krótkim zwiastunie twojego nowego filmu zatytułowanego Taya Balay (link do zwiastuna) jest mały chłopiec, który podczas wycieczki w góry do starej wioski, w której niegdyś mieszkali jego przodkowie, stwierdza, że to tam jest jego prawdziwa ziemia.
L: On stwierdza: Moi przodkowie byli bardzo blisko mnie w naszej starej plemiennej wiosce. Na dole pod górą, w nowej wsi, nie ma już tego uczucia obecności duszy. To mniej więcej oznacza, że czujemy, że skoro jest nasza ziemia, to jesteśmy i my. Tam są nasi przodkowie, ojcowie i matki. My nie wierzymy bowiem w reinkarnację. Chińczycy uważają, że umrą i wcielą się ponownie, i będą mieli następne życie. Ale my nie mamy u siebie pojęcia następnego życia. Kiedy człowiek umiera, staje się duszą, a ta dusza jest wieczna i zostaje w miejscu dawnego zamieszkania. Na zawsze.
D: Czy nie uważasz, że jest to bardzo podobne do koncepcji duszy w chrześcijaństwie? Bardzo ciekawi mnie relacja między chrześcijaństwem a tajwańskimi aborygenami. Znam oczywiście fakty historyczne, wiem, że byliście nawracani przez Holendrów w XVII w. Pomimo jednak nawracania przez obcokrajowców, to dziś chrześcijaństwo pomaga wam w pewien sposób zachować własną kulturę, bo stało się wasze własne, nie-chińskie. Wyróżnia was na tle pozostałych Tajwańczyków.
L: Ogólnie rzecz biorąc, słuchając moich chrześcijańskich przyjaciół lub niektórych starszych ludzi, można zauważyć pewien związek między wiarą chrześcijańską a czymś, co w plemieniu Atayal nazywa się „gaga”. To kodeks, coś w rodzaju niepisanego prawa, które mówi, czego nie wolno ci robić albo co powinieneś robić w określonym czasie. Odkąd zostaliśmy skolonizowani przez Japonię, a następnie przez Chiny (mowa o rządach Kuomingtangu po drugiej wojnie światowej – przyp. red.), uznawanie gagi za podstawowe prawo nie jest już możliwe, bo prawnie musimy należeć do naszego obecnego kraju. Można więc powiedzieć, że w prawie chrześcijańskim jest wiele rzeczy, które w pewnym sensie przypominają gagę. Nasi ludzie mogą mieć więc poczucie, że pomimo tego, że nasze życie się zmieniło, odnaleźliśmy wiarę na nowo, a wiara ta jest w jakiś sposób bliska naszej tradycji. Znam wielu starych ludzi, którzy są chrześcijanami, a jednocześnie bardzo uważnie przestrzegają gagi.
D: Jak ty sama rozumiesz ten koncept? Jako przestrzeganie plemiennego prawa? Czy może jest to bardziej zjawisko psychologiczne?
L: Nie możemy w pełni zrozumieć gagi, ponieważ pochodzi z innej epoki. W przeszłości gaga zawierała między innymi zasady tatuowania twarzy. Teraz nie da się tego zrobić w tradycyjny sposób, ponieważ dawniej, jeśli chciało się wytatuować twarz, trzeba było iść na polowanie jako chłopiec lub tkać ubrania jako dziewczyna. Czasy są jednak inne, więc powinniśmy użyć nowoczesnego sposobu, aby uchwycić ducha gagi. To znaczy, że kiedy robię film, to jest to mój własny sposób; nie umiem tkać, ale potrafię zrobić film.
D: Czyli gaga w tym sensie jest sposobem na zachowanie kultury, na zachowanie ducha tradycji. Obejrzałam twój film dokumentalny, w którym grupa ludzi aborygeńskiego pochodzenia, włącznie z tobą, odwiedza opuszczoną górską wioskę Ryohen na północnym wschodzie kraju, w której mieszkali wasi przodkowie.
L: Tak, tam mieszkała moja rodzina, ale w 1959 r. zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia gór.
D: Na arenie międzynarodowej wiele rządów prowadziło podobną politykę wobec ludności autochtonicznej, podobnie było z Lapończykami w Europie, których chciano „zmodernizować”. Kiedy po raz pierwszy zapragnęłaś wrócić na wieś w poszukiwaniu swoich korzeni? I czy było coś szczególnego, co cię do tego skłoniło?
L: Mieszkam w mieście, ale zawsze uwielbiałam jeździć na wieś. Kiedy zaczęłam kręcić filmy, poznałam kilku bardzo dobrych tajwańskich reżyserów, jednak żaden z nich nie chciał tworzyć produkcji o aborygenach. Pomyślałam więc, że jeśli w przyszłości zrobię film, to chcę go zrobić o nas. W 2008 r. po raz pierwszy pojechałam do opuszczonej górskiej wioski naszych przodków. Mój kuzyn był tam wcześniej i napisał o tym pamiętnik, który potem mi pokazał. Bardzo mnie on poruszył i postanowiłam sama tam pojechać. Ta góra była naprawdę trudna do zdobycia, łatwo spaść tam z urwiska. Już na samym szczycie ma się wrażenie, że trafiło się na najbardziej pierwotny kawałek ziemi, na którym nie ma prawie żadnych śladów człowieka. Mój ojciec mieszkał tam do szóstego roku życia, więc ma związane z tym wspomnienia. Po tym doświadczeniu poczułam, że muszę zrobić o tym film i w 2009 r. nakręciłam Finding Sayun.
D: Dlaczego wybrałaś akurat Sayun? Była ona dziewczynką z twojego plemienia, urodzoną w waszej starej wiosce na początku XX w., która utonęła w rzece. Jak jej tragedia wiąże się z fabułą twojego filmu?
L: Sam film Finding Sayun to opowieść o obcokrajowcach, którzy usłyszeli o tej historii i przybywają do naszej wsi, aby poszukać jej śladów. Ale mówiąc o rdzennych mieszkańcach, takich jak ja, Finding Sayun to film o poszukiwaniu własnych korzeni.
D: Bo zabrała ją woda, zniknęła, więc trzeba ją odnaleźć. Historia Sayun ma związek z twoją babcią. Mogłabyś nam ją przybliżyć?
L: Moja babcia również nazywała się Laha. Cała opowieść jest związana z kolonizacją japońską na Tajwanie (japoński okres na wyspie trwał od 1895 r. do końca drugiej wojny światowej – przyp. red.). Babcia mieszkała w Ryohen i wraz z pozostałymi dziećmi była uczona przez japońskiego nauczyciela. Kiedy wybuchła druga wojna światowa, musiał on jednak opuścić góry i wioskę, aby wstąpić do wojska. Moja babcia była wtedy przewodniczącą w klasie. W związku z tym do jej zadań należało pomaganie nauczycielowi w znoszeniu jego rzeczy na dół. W tej samej klasie uczyła się dziewczyna o imieniu Sayun, która była również naszą krewną, i wraz z innymi uczniami pomagała nauczycielowi opuścić Ryohen. Było to w okresie tajfunowym i w połowie drogi na dół Sayun została porwana przez rwisty nurt podczas przeprawy przez rzekę. Moja babcia, jako przewodnicząca grupy, pierwsza przeszła na drugą stronę rzeki i widziała, jak Sayun zniknęła pod wodą. Po wszystkim ludzie z naszej wsi poszli szukać jej ciała, ale nie mogli go znaleźć. Miejsce, w którym porwała ją woda, było już dość blisko brzegu Pacyfiku, więc najprawdopodobniej zniknęła w oceanie. Kilka lat później, gdy japoński gubernator (admirał Kiyoshi Hasegawa, generalny gubernator Tajwanu 1940-44 – przyp. red.) przyjechał na Tajwan, zorganizowano dla niego koncerty. Młodzież z naszego plemienia, w tym moja babcia, wystąpiła w Tajpej. Postanowili opowiedzieć historię śmierci Sayun, a moja babcia zaśpiewała o niej piosenkę po japońsku. Gubernator był tym bardzo zaciekawiony i postanowił, że można z tego stworzyć świetną opowieść patriotyczną. Widzisz, oni nas kolonizowali, więc chcieli zrobić z tego historię, która wywarłaby na nas właściwy wpływ, dlatego japońska wytwórnia filmowa nakręciła film Dzwon Sayon (japońska wymowa imienia Sayun – przyp. red.). Pod sam koniec rządów japońskich Sayun pojawiła się nawet w podręcznikach dla szkół podstawowych.
D: Film był historią patriotyczną podkreślająca fakt, że Sayun „poświęciła się”, by pomóc japońskiemu nauczycielowi. Na dodatek zagrała ją japońska gwiazda Shirley Yamaguchi.
L: Tak, narracja była mniej więcej taka: Patrzcie, aborygeni na Tajwanie to nawet umierają za swoich japońskich nauczycieli! i to był ich punkt widzenia. Sayun pojawiała się w operach, w sztukach teatralnych, film był wyświetlany w Nanyang w Chinach, także w Hongkongu i Mandżurii. Na Tajwanie film był przeznaczony do oglądania przez aborygeńską młodzież. Nakręcono go z patriotyzmem i szacunkiem dla japońskiego cesarza, licząc na to, że wielu młodych ludzi zobaczy film i powie: Chcemy walczyć za Japonię!. Stał się polityczną propagandą.
D: Został też przekształcony w historię miłosną.
L: Tak, żeby nie było zbyt nudno, Sayun w filmie podkochiwała się w nauczycielu. Najzabawniejsze jest jednak to, że pojawiła się też postać wzorowana na mojej babci i nosząca jej japońskie imię Namina, która również kochała nauczyciela. Wygooglowałam nazwisko babci po japońsku i rzeczywiście udało mi się znaleźć informacje na jej temat. Moja babcia była bardzo wysoka i o białej cerze, później została nauczycielką. Zmarła w wieku 40 lat. Natomiast w samym filmie postać o japońskim imieniu mojej babci była koleżanką Sayun z klasy i obie o niego rywalizowały.
D: Aborygeni mają ciekawy stosunek do Japończyków. Niektórzy ze starszych z twojego filmu dokumentalnego mówili, że Japończycy byli dla nich lepsi niż Chińczycy. Ale Japończycy też prowadzili wojnę przeciwko wam i was skolonizowali.
L: Myślę, że byliśmy najszczęśliwsi i najbardziej wolni, kiedy nie było ani Japończyków, ani Chińczyków. Kiedy pojawili się Japończycy, najpierw prowadzili przeciwko nam wielką wojnę. Po zajęciu całego Tajwanu powoli zmieniali jednak swoją politykę. Nowe japońskie rządy nadal zakazywały wielu elementów naszej kultury i chciały przekształcić nas w coś innego, ale było to na zasadzie „zmieniamy was dla waszego dobra”; chcieli, żebyśmy stali się tacy jak oni, żebyśmy byli Japończykami. Starsi ludzie pamiętają jeszcze, że w czasach japońskich polowanie było dozwolone, jeśli zarejestrowało się broń. Ale potem rząd Kuomintangu całkowicie tego zakazał i od samego początku mocno podkreślał, że nasza kultura jest prymitywna i słabo rozwinięta. Dlatego w takim porównaniu niektórzy z nas uważają, że Japończycy byli bardziej otwarci i lepsi od Chińczyków.
D: Czy uważasz, że aborygeni jak ty mają większe prawo do nazywania siebie „Tajwańczykami”? Czy uważasz nie-autochtonów z Tajwanu za Chińczyków?
L: Dla mnie to zależy od ich własnej tożsamości. Jeśli uważają, że są Tajwańczykami, to są Tajwańczykami, ale ja osobiście uważam, że prawdziwymi Tajwańczykami jesteśmy my (śmiech).
D: Czy są sytuacje, gdy Tajwańczycy czują niechęć do aborygenów i na odwrót?
L: Myślę, że oni nie szanują naszej kultury. A ci sędziowie, którzy decydują w sprawach polowań, czasem mówią lub piszą rzeczy, które aż krzyczą do nas: O mój Boże, on nic nie rozumie! Nie rozumieją nas, a potem mówią nam, czym jest „ochrona dzikiej przyrody” w sposób, który pokazuje, że nas nie znają. Ale wszystko i tak zależy od nich i ich prawa, ponieważ podlegamy Republice Chińskiej.
D: Czyli uważasz, że Republika Chińska nie jest do końca twoim krajem?
L: Osobiście nie powiedziałabym, że jestem z Republiki Chińskiej. To dla mnie dziwne. Powiedziałabym, że jestem Tajwanką. Ale też nie przejmuję się zbytnio tego typu sprawami na poziomie dokumentów czy prawa. Powiedziałabym, że chodzi mi bardziej o stereotypy, których nie lubię, chciałabym, żeby oni zechcieli się na nas otworzyć i dowiedzieć o nas czegoś więcej. Nie mieszkamy przecież w Afryce ani nigdzie daleko. Ja na przykład nie byłam w Polsce, więc mogę myśleć o Polsce stereotypowo. Lubię reżysera Kieślowskiego, więc mogę myśleć, że Polska to miejsce dobrych filmów, i to jest stereotyp. Ale to dlatego, że tam nie byłam. Ale my przecież wszyscy mieszkamy na Tajwanie, wszyscy jesteśmy Tajwańczykami.
D: Wspomniałaś, że nikt wcześniej nie kręcił filmów o aborygenach. Jak myślisz, co odróżnia twój film od innych tajwańskich dzieł? Jest też kilka produkcji, w których pojawiają się wątki aborygeńskie, np. ostatni serial Netflixa Seqalu. Czy nie oznacza to, że inni Tajwańczycy też się wami interesują? W dzisiejszych czasach nie chcą się przecież skupiać na Chinach, chcą znaleźć więcej lokalnej historii, a nie ma nic bardziej lokalnego niż wy.
L: Rzeczywiście nakręcono coś o rdzennych mieszkańcach Tajwanu, ale my zawsze mamy wrażenie, że nie ma w tym naszego punktu widzenia. Na przykład jakieś historie o rdzennych księżniczkach tajwańskich – problem w tym, że my nie mamy księżniczek. Co to jest, Pocahontas? To trochę tak, jakbym ja pojechała do Polski, żeby nakręcić polski film.
D: Czyli twoim celem jest przedstawienie punktu widzenia rdzennych mieszkańców?
L: Nie mogę powiedzieć, że reprezentuję wszystkich aborygenów, ale przynajmniej kierunek, w którym podążam, jest bardziej słuszny, przynajmniej w 80%. Nie mieszkam w plemiennej wiosce, ale często tam bywam, odwiedzam też inne plemiona. Chcę wyrażać siebie w sposób autentyczny, dlatego poświęcam czas na obserwowanie naszego wiejskiego życia.
D: Hang in There, Kids! to film, który w naturalny sposób mówi o życiu dzieci w ogóle, a nie o „stereotypowych” aborygenach. To tak, jakby inni Tajwańczycy wyobrażali sobie was w taki szablonowy sposób, że macie wytatuowane twarze, jesteście egzotyczni, ale w tym filmie przedstawiłaś aborygenów jako normalnych ludzi.
L: Bo my jesteśmy normalnymi ludźmi, po prostu mieszkamy w wioskach aborygeńskich (śmiech). Kiedy inni kręcą filmy z aborygenami, nasze dzieci się tam nie uśmiechają. Jesteśmy tam bardzo poważni i martwimy się tylko o to, że ziemia zostanie nam odebrana, więc nasi aktorzy nawet nie mogą się śmiać. Myślę, że to zbyt sztuczne. My tacy nie jesteśmy, mamy poczucie humoru, nie żyjemy tylko po to, by się zadręczać.
D: W pełni się zgadzam, odczułam to, kiedy odwiedziłam kilka z waszych wiosek. Myślę także, że wiele mniejszości powiedziałoby coś w tym rodzaju: musimy sami rozwiązywać nasze własne problemy, a nie korzystać z pomocy osób z zewnątrz. Czy zgodziłabyś się z takim podejściem?
L: Czasami wydaje nam się, że niektóre problemy wynikają z historii, ale jeśli sami ich nie zmienimy, nikt nam nie pomoże. To, czego naprawdę musimy się nauczyć, to jak włączyć nasze tradycje we współczesność. Jak zachować naszego ducha, nawet jeśli stare zwyczaje są już głównie wspomnieniem.
D: Czy sądzisz, że istnieje niebezpieczeństwo utraty tożsamości w procesie globalizacji? Myślisz, że modernizacja i globalizacja stanowią w jakiś sposób zagrożenie dla Atayal?
L: Myślę o globalizacji jako o procesie wymiany kulturowej. Rdzenni mieszkańcy Tajwanu powinni komunikować się i nawiązywać kontakty z innymi. Znam artystę, który rzadko przyjeżdża do Tajpej, ale często wylatuje do innych krajów. Mimo że mieszka w swojej plemiennej wsi, nadal ma kontakt ze światem zewnętrznym. W ostatecznym rozrachunku globalizacja to tylko słowo.
D: Jak myślisz, co stanie się z ludnością tubylczą w przyszłości? Macie małą populację i wielu ludzi opuszcza wieś.
L: Sama robię, co w mojej mocy, ale nie wiem, co zrobią inni. Jest nas bardzo mało, więc myślę, że Tajwan powinien zwracać na nas większą uwagę. Czy wiesz, że migracja austronezyjska rozpoczęła się z Tajwanu? Kiedy pojechałam do Nowej Zelandii, odkryłam, że Maorysi uważają, że to my, Tajwan, jesteśmy ich ojczyzną! Jednak inni Tajwańczycy się tym nie przejmują. Jeśli zapytasz o to sto osób na ulicy, może się okazać, że wie o tym tylko jedna. Ale w Nowej Zelandii uważają, że Tajwan jest bardzo ważny, że jesteśmy ziemią ich przodków.
D: Oni nie mają tak silnego związku z ziemią tajwańską, wiedzą przecież, że ich przodkowie wyemigrowali tu z Chin.
L: Niewiele wiem o ich tożsamości. Raz jednak, kiedy kręciliśmy film, pewien Tajwańczyk nie-autochton zadał mi pytanie: dlaczego my, aborygeni, musimy kręcić te filmy o tożsamości? Uważał, że to irytujące, że tak dużo mówi się w nich o tożsamości i o nas samych. Czy naprawdę nie mamy nic innego do powiedzenia? Oni nadal uważają, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że wszystkie plemiona są do siebie podobne, więc nie chcą o nas wiele wiedzieć. Według nich w aborygeńskości chodzi o ziemię i nic poza tym. Ponieważ nie znają nas wystarczająco dobrze, myślą, że to wystarczy, że to tylko te same stare problemy. Ale tożsamość to kwestia, którą każdy musi kiedyś sam rozstrzygnąć.