Superbohaterowie ratują świat, ale czy ratują kino?
W ciągu ostatniej dekady branża filmowa została zdominowana przez filmy i seriale o superbohaterach. Podobnie jak ich komiksowi protoplaści, produkcje te cechują się wartką akcją przeplataną humorystycznymi dialogami, kadrami zapierającymi dech w piersiach i mnóstwem postaci w kolorowych, efektownych kostiumach. To wystarcza, by trafić do serc wielu odbiorców, jednak znajdą się i tacy, którzy krytykują te dzieła na wielu płaszczyznach. Nie są to bynajmniej jedynie opinie fanów niezadowolonych z jakości ostatnich produkcji, na przykład Marvel Studios. Negatywnie wypowiadają się o nich reżyserzy i osobistości ze świata kina, których nazwiska kojarzą się z obsypanymi Oscarami arcydziełami kinematografii. Co dokładnie zarzuca się filmom superbohaterskim (a w szczególności Marvelowi)?
Fenomen franczyzy Marvel Cinematic Universe
Trudno znaleźć osobę, która przynajmniej ze słyszenia nie znałaby Marvel Studios, biorąc pod uwagę skalę, na jaką dystrybuuje ono swoje filmy i seriale. Liczby mówią same za siebie – łącznie na różnych produkcjach studio zarobiło już ponad 26 miliardów dolarów. Jednak nie tylko ono wypuszcza historie o ludziach z nadprzyrodzonymi umiejętnościami. Dorównać próbują mu choćby DC Studios (obecnie część Warner Bros.) czy 20th Century Studios. Niemniej to dzieła Marvela stały się niejako reprezentacją wszystkich wytwórni superbohaterskich. Szybko zaskarbiły sobie sympatię widzów barwnymi postaciami, niecodziennym humorem i spektakularnymi efektami specjalnymi. W 2008 r. Iron Man zapoczątkował nową erę w świecie filmowym – były to narodziny Marvel Cinematic Universe, czyli uniwersum, w którym wszystkie produkcje w jakiś sposób się ze sobą łączą. Filmy i seriale tego studia wspólnie tworzą fundamenty pod ogromne wydarzenie, jakim jest Avengers: Infinity War i Avengers: Endgame. Ta ostatnia część to zwieńczenie dekady pracy nad budowaniem marvelowskiej rzeczywistości, okazja do interakcji między wszystkimi bohaterami i w pewnym sensie nagroda i podziękowanie dla fanów za ich zaangażowanie w sagę. Ten punkt kulminacyjny najwyraźniej był dla MCU nie końcem, a początkiem nowej ery, wraz z którą studio narzuciło sobie niewiarygodnie szybkie tempo 4–7 produkcji rocznie. Widzowie jednak przeżyli Endgame jak pewnego rodzaju katharsis po budowanym przez lata oczekiwaniu i ekscytacji. Zrozumiałym jest, że ciężko wsiąść z powrotem na emocjonalny rollercoaster, jaki zapewniło im MCU i którego prawie na pewno można się po nim spodziewać za kilka kolejnych lat.
Pojedynek na efekty
Jednym z głównych krytyków Marvela jest James Cameron, reżyser, scenarzysta i producent, twórca ponadczasowych hitów, takich jak Titanic czy Avatar. Pomimo swojej deklaracji, że lubi filmy DCEU i MCU, niejednokrotnie ocenił je negatywnie na wielu płaszczyznach. Stawiane zarzuty rozciągają się od monotonii przedstawianych tematów, przez niedojrzałą mentalność bohaterów, aż po efekty nie aż tak specjalne. Ta ostatnia krytyka jest najbardziej „bolesna”, biorąc pod uwagę wkład Camerona w rozwój efektów specjalnych używanych w filmach akcji czy s.f.; powstałe w latach 80. sagi Terminator oraz Obcy stanowiły przełom w tym zakresie w swoich czasach, podobnie jak stworzone później obie części Avatara. Nakręcenie Avatar: Istota wody zajęło 12 lat między innymi dlatego, że specjalnie na potrzeby tej produkcji opracowano technikę umożliwiającą kręcenie wiarygodnych ujęć pod wodą. Podczas jednego z wywiadów mających na celu promocję tegoż filmu Cameron podkreślił, jak wysoko jego ostatnie dzieło podniosło poprzeczkę w zakresie efektów specjalnych. Przywołał również postać Thanosa, antagonisty z Avengers: Endgame, który stworzony jest w dużej mierze komputerowo, jako dowód na to, że Avatar i Marvel „to nawet nie ta sama półka”. Można przypuszczać jednak, że pewną rolę odgrywa tu zazdrość. Avengers: Endgame w zaledwie 3 miesiące po premierze stał się najbardziej kasowym filmem wszechczasów, zostawiając tym samym w tyle dzieła Jamesa Camerona.
„To nie jest prawdziwe kino”
Słowa krytyki, które odbiły się największym echem w branży kinowej, należą jednak do Martina Scorsese. Produkcje Marvela czerpiące z komiksów określił „parkami rozrywki”, które nie przekazują widzom emocjonalnych i psychologicznych doświadczeń. Filmy superbohaterskie określił jako robione według tej samej, dokładnie wyliczonej pod zysk formuły – tak, żeby trafiały w gusta jak największej grupy osób. Dodatkowo, twórcy kolejnych realizacji Marvela nie mogą sobie pozwolić na podejmowanie ryzyka związanego z odstępstwem od powielanych schematów, przez co zapętlają się w monotonii przewidywalnej fabuły, dobra górującego nad złem i bohaterów bez charakteru. Według Scorsesego masowa produkcja i ich powszechna reklama kreuje widownię pragnącą więcej tego samego, bo tylko to jest im sprzedawane. Co gorsza, odbiera to szansę wybicia się tytułom niezależnym. Z tego powodu dla wspomnianego reżysera filmy o superbohaterach to nie „prawdziwe kino”. Poparcie otrzymał on między innymi od Francisa Forda Coppoli, nagrodzonego pięcioma Oscarami reżysera i scenarzysty między innymi Ojca chrzestnego, który wprost nazwał tego rodzaju produkcje „podłymi”.
Najwyraźniej jednak członkowie Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej widzą to, czego Scorsese i jego sympatycy nie potrafią dostrzec. Na tegorocznym rozdaniu Oscarów niezależny film Wszystko, wszędzie, naraz zdobył aż 7 statuetek i 4 nominacje. Dzieło to stanowi dowód na to, że produkcja może cechować się motywem starcia dobra ze złem, niecodziennym humorem, licznymi scenami walki i wciąż stanowić materiał do głębszych przemyśleń, czyli oferować widzowi „prawdziwe kino” według standardów Martina Scorsese.
Nie taki superbohater straszny
Większość sław wyrażających negatywne opinie o kinie superbohaterskim otwarcie przyznaje się do fizycznej wręcz niemożności oglądania takich produkcji. Ich komentarze mają więc charakter „nie wiem, ale się wypowiem”. Oczywiście fani zwrócili uwagę reżyserów na to, jak zmienił się ten gatunek filmowy na przestrzeni ostatnich lat. Szczególnie wyraźnie widać to w Marvelu, który coraz częściej wplata w swoje dzieła kwestie natury społecznej (rasizm i dyskryminacja w Falconie i Zimowym Żołnierzu), psychologicznej (mierzenie się z żałobą w WandaVision lub Czarnej Panterze: Wakandzie w moim sercu) oraz problematykę poszukiwania swojej tożsamości i definicji rodziny (Strażnicy galaktyki vol. 2, Thor: Miłość i grom, seria X-Men, żeby wymienić tylko kilka). Tym, co szczególnie ucieszyło fanów, jest odejście od stereotypowego modelu superbohatera i wprowadzenie do uniwersum postaci, z którymi mogą się oni identyfikować: ludzi o kolorze skóry innym niż biały, mniejszości etnicznych, osób z niepełnosprawnościami i problemami natury psychicznej czy takich, którzy borykają się z trudnościami codzienności bez względu na posiadanie lub nieposiadanie supermocy.
Można się z tymi opiniami zgadzać lub nie. Nie da się jednak ukryć, że złota era filmów superbohaterskich powoli się kończy. Pomimo zapewnień szefa Marvel Studios Kevina Feige’a, że ich produkcje na pewno się widzom nie znudzą, coraz bardziej rozpowszechnia się w społeczeństwie symptom superhero fatigue (zmęczenia superbohaterami). Tak jak westerny, komedie romantyczne czy filmy o sztukach walki, tak adaptacje komiksów powoli zaczynają przytłaczać nie tylko kina, ale też widzów. W krótkim czasie powstało dużo produkcji o bardzo charakterystycznym schemacie (w większości jednego lub kilku przodujących twórców), jednak bez wprowadzania innowacji w ogólnym rysie fabularnym powoli przestają one zachwycać i nie chce się ich już oglądać. Choć przytoczone wcześniej jako przykład westerny dalej powstają, to w znacznie mniejszej liczbie i rządzą się nieco innymi prawami niż klasyki gatunku. Wygląda na to, że dzieła o tematyce bohaterskiej są na dobrej drodze do stania się kolejnym gatunkiem filmowym, który w okresie swojej świetności pomógł kształtować kino i umysły widzów, ale po kilku dekadach stanie się jedynie reliktem swoich czasów.