Czy sensownie jest ekranizować historie znane z powieści, kiedy część widzów z chęcią wytyka reżyserom odbieganie od pierwowzorów?
Opieranie filmów na podstawach literackich jest praktyką stosowaną niemal od początków kina. Za pierwsze w dziejach przemysłu ekranizacje uznaje się Quo Vadis (1901) oraz produkcję pod tym samym tytułem z roku 1913 (reż. Enrico Guazzoni). Zdania w temacie pierwszeństwa są jednak podzielone, ponieważ Quo Vadis (1901) w wykonaniu francuskich pionierów reżyserii, Ferdinanda Zecca i Luciena Nonguet, z Albertem Lambertem w roli Marka Winicjusza, czerpie zaledwie fragmenty z powieści Sienkiewicza, a metraż samego filmu oscyluje w granicach jednej minuty. Dzieło z 1913 r. formalnie bardziej przypomina pełnoprawną produkcję filmową, gdyż jego długość przekracza umowne 80 minut. Oficjalnie przyjmuje się więc, że to właśnie projekt Guazzoni rozpoczął erę kręcenia adaptacji, która trwa do dziś.
Idea ekranizacji przez lata ewoluowała, rozrastała się i pochłaniała kolejne podgatunki kultury, od sztuk teatralnych, po dzieła muzyczne i gry komputerowe. W 2020 r. nie sposób doliczyć się wszystkich produkcji opartych bądź luźno inspirowanych innymi rodzajami artystycznych mediów, szczególnie że co rusz na rynku pojawiają się kolejne ekranizacje, często stanowiące którąś z kolei odsłonę tej samej historii. Zadania przenoszenia wybranych dzieł na pole filmowe podejmowali się tacy klasycy kina jak m.in. Stanley Kubrick, David Lynch, Andriej Tarkowski czy Orson Welles. Niezależnie jednak od wizji i wartości artystycznej, nawet produkcje tak legendarnych postaci przemysłu filmowego spotykały się z krytycznymi opiniami ze strony publiczności. Lolicie Kubricka zarzucano, że odbiega od pierwowzoru Nabokova, pomija istotne wątki, spłyca postacie i pozbawia historię tak istotnej cielesności. Z kolei Solaris Tarkowskiego z 1971 r. spotkało się z dezaprobatą samego Lema, którego powieść została zekranizowana. Autor z gniewem twierdził, że Tarkowski położył akcenty na zupełnie inne kwestie niż miało to miejsce w książce. Czy miał rację? Trudno orzec, bo kwestia może prowadzić do wielu kontrowersji i nieporozumień. Przyjrzenie się tematowi bliżej pomoże w zrozumieniu procesu i problematyki ekranizacji.
Lśnienie Kubricka swego czasu zbierało koszmarne recenzje, a sam autor literackiego oryginału, Stephen King, toczył z reżyserem długie batalie o to, że pozbawił jego historię najważniejszego przesłania.
Liczy się artyzm
Z całą pewnością można przypuszczać, że każdy kiedyś rozczarował się oglądając film. Ba. Rozczarował się, widząc film nawiązujący do historii, do której pałał niegdyś szczególnym uczuciem. Trudno wówczas powstrzymać się przed komentarzami pokroju: Reżyser zniszczył mi całą frajdę z książki. Z jednej strony to nie dziwi. Każdy ma prawo wyrazić swoje niezadowolenie, szczególnie wtedy, kiedy w danym projekcie pokładało się nadzieje na świetną rozrywkę i rzetelne odwzorowanie historii znanej z pierwowzoru. Warto przytoczyć przy tej okazji Lśnienie Kubricka, które swego czasu zbierało koszmarne recenzje, a sam autor literackiego oryginału, Stephen King, toczył z reżyserem długie batalie o to, że pozbawił jego historię najważniejszego przesłania. Nie można zaprzeczyć, że wizja Kubricka dalece odbiega od obrazu, który pisarz zawarł na stronach swojej powieści. King skupił się bowiem na problemie alkoholizmu, rozpadu rodziny, pretekstem do którego miał być fakt zamknięcia w nawiedzonym hotelu. W filmie za to historię skrócono o wiele wątków, które z perspektywy czytelnika mogą wydawać się istotne. Pozostawiono postacie, a główny przekaz pokazano tak, że przesłanie oryginalne, książkowe, może być niezauważalne dla mało wnikliwego odbiorcy.
Naturalnie nie należy demonizować opinii odbiorców, którzy przecież chcą tylko obejrzeć dobrą historię, którą znają i kochają. Wielu twórców podejmuje całkowicie nielogiczne decyzje, których zasadności nie argumentuje nawet troska o walory jakościowe produkcji.
Jednak Lśnienie z 1980 r. po latach zyskało rangę najważniejszego współczesnego horroru i nikt nie wchodził już w dyskusję, czy stanowi dobrą ekranizację literackiego pierwowzoru. Liczyło się dzieło, praca artystyczna i rzemieślnicza, zupełnie odrębna od historii Kinga. Podobnie zresztą sprawa wyglądała z Czasem Apokalipsy w reżyserii Francisa Forda Coppoli, który luźno inspirował się Jądrem ciemności Josepha Conrada. Przeniesienie podróży z głębi afrykańskiego lądu w realia wojny w Wietnamie stanowiło zmianę oryginału tak poważną, jak osadzenie akcji Romea i Julii w czasie wojny mafijnej. Nie umniejszyło to natomiast wagi dzieła, które przedstawił Coppola i do dziś Czas Apokalipsy uznawany jest za jedno z najważniejszych arcydzieł filmowych.
Konkluzja zatem nasuwa się sama. Nie jest istotne, co reżyser ominął, co zdecydował się zmienić, na które tematy położył akcenty, a na które nie. Liczy się dzieło finalne, czyli film mający wyróżniać się swoimi walorami artystycznymi i rzemieślniczymi, zachwycać w ramach medium, które reprezentuje. Można sprzeczać się, że w filmowym Lśnieniu zmieniono wydźwięk historii, ale czy nie o to chodzi w sztuce, aby każdy odbiorca mógł interpretować ją na własny sposób? Kubrick postanowił stworzyć dzieło opierające się na jego preferencjach artystycznych, przefiltrować przez własną wrażliwość i finalnie przedstawić dzieło charakterystyczne, posiadające duszę, zamiast doskonale neutralnego i reżysersko przezroczystego produktu filmopodobnego, jak szereg nieudanych ekranizacji innych powieści Kinga.
Kto ma rację?
Po wyjaśnieniu tej kwestii prawdopodobnie część czytelników pomyśli: No dobrze, ale co z pominięciami ważnych faktów? Dlaczego w Lśnieniu nie było biegających żywopłotów tak jak w książce? Albo dlaczego wycięto taką i taką postać z takiego i takiego filmu?. Sęk w tym, że twórcy często są ograniczani. Lolita była mało erotyczna, bo cenzura panująca w latach 60. kategorycznie zabraniała jakichkolwiek scen rozbieranych, szczególnie w relacjach takich jak ta pomiędzy podstarzałym Humbertem a jego nieletnią pasierbicą. Kolejną barierą jest czas ekranowy. Wielu reżyserów, którzy dopiero debiutują, wciąż pracuje nad swoim warsztatem i artyzmem, nie ma swobody tworzenia jak Kubrick przy okazji Barry’ego Lyndona lub Sergio Leone przy swoim prawie czterogodzinnym Dawno temu w Ameryce. Współcześnie średnia długość filmu to 100 minut dla produkcji z gatunków powszechnie uważanych za gorsze i nieartystyczne lub 120-150 dla „ambitnych” i „autorskich” projektów. Z tego powodu reżyserzy starają się zrobić wszystko, by zmieścić w tym czasie to, co uważają za najważniejsze. Warto pamiętać bowiem, że próba ekranizacji pięćsetstronicowej powieści z zachowaniem wszystkich koniecznych wątków oscylowałaby w granicach 6-7 godzin ekranowych, co byłoby niemożliwe do obejrzenia podczas jednego seansu. Nie z powodu metrażu. Ośmioodcinkowy serial można obejrzeć w jedną noc, więc i w tym przypadku nie byłoby zapewne większego problemu, szczególnie dla widza przyzwyczajonego do binge watchingu. Problem stanowiłaby sama fabuła, niemożliwie nudna i ciężkostrawna, bo o ile czytając książkę czytelnik jest w stanie zaangażować się w przemyślenia bohatera, tak medium filmowe w znaczny sposób ogranicza tę kwestię.
Próba ekranizacji pięćsetstronicowej powieści z zachowaniem wszystkich koniecznych wątków oscylowałaby w granicach 6-7 godzin ekranowych, co byłoby niemożliwe do obejrzenia podczas jednego seansu. Nie z powodu metrażu.
Naturalnie nie należy demonizować opinii odbiorców, którzy przecież chcą tylko obejrzeć dobrą historię, którą znają i kochają. Wielu twórców podejmuje całkowicie nielogiczne decyzje, których zasadności nie argumentuje nawet troska o walory jakościowe produkcji. Istnieje szereg przykładów, wśród których można wyróżnić zmiany imion głównych bohaterów (11.22.63) czy sposobu rozegrania finału na dużo gorszy w odniesieniu do pierwowzoru (Dary Anioła. Miasto kości), nie wpływające w żaden sposób na poprawę wartości dzieła, za to skutecznie zaburzające jego odbiór. Można wówczas zadać sobie pytanie: Ale po co?, na które prawdopodobnie nigdy nie uzyska się odpowiedzi. Czasem można pocieszać się myślą, że może chodzi o prawa autorskie (w przypadku książek Kinga wiele postaci pojawia się na kartach różnych powieści, przez co twórcy muszą ich wątki zmieniać na alternatywne) lub wizję artystyczną, jednak wciąż pozostaje niesmak.
Konieczny balans
W tym, jak i każdym innym, problemie należy znaleźć złoty środek zarówno dla odbiorców, jak i autorów ekranizacji. Ci pierwsi powinni wykazać się zrozumieniem dla decyzji artystycznych twórców, również chcących stworzyć dzieło istotne i dobre jakościowo. Reżyserzy za to winni mieć na uwadze interes fanów danych historii, pragnących zobaczyć porządny produkt finalny, w którym są w stanie odnaleźć wszystko to, co w pierwowzorze wywoływało najbardziej pozytywne emocje. Obecnie, gdy przemysł ukierunkowany jest na ilość, a nie jakość, kiedy tworzy się wręcz w tempie hurtowym ekranizacje książek, gier czy spektakli teatralnych, równowaga pomiędzy interesami stron zazwyczaj bywa zaburzona. Jednak nadal tkwią w środowisku artystycznym jednostki, które w każdy swój kolejny projekt wkładają serce i świadome są odpowiedzialności, jaka na nich ciąży w związku z zajmowaniem się daną historią. Pozostaje zatem mieć nadzieję, że wśród twórców pojawi się nowy Kubrick, Wajda czy Welles, a obecni wartościowi artyści (wśród nich Denis Villenevue, Martin Scorsese i Greta Gerwig) nadal tworzyć będą sztukę ważną, chcącą przekazać faktyczną wartość, by ucieszyć zarówno fanów pierwowzorów, jak i odbiorców, którzy z dana historią dopiero swoją przygodę rozpoczynają.