Miłość bywa gwałtowna, raniąca, niezrozumiała, ale prawdą jest, że żaden człowiek na dłuższą metę nie może się bez niej obejść. Nieważne, czy niepewna, wynikająca z chwili lub zbudowana na solidnych fundamentach zaufania i więzi, długotrwała czy efemeryczna, potrafi oderwać od problemów, nasycić duszę i ciało. Jak często zaś to czarowne uczucie graniczy z bólem? Filmografia niesie odpowiedź na to pytanie.
Grafika okładkowa: Ewa Enfer
Nie tylko poezja i proza upodobały sobie przykre historie miłosne. Film, jako inna forma obrazowania rzeczywistości, nieco bardziej okrojony, jeśli chodzi o twórcze zasoby, nie pozostaje w żaden sposób dłużny literaturze. Równie rzetelnie wykorzystuje potencjał uniesień miłosnych, w szczególności tych nieszczęśliwych, przerwanych – bez względu na przyczynę zakończonych klęską.
Jednak w Zimnej wojnie nieistotne są same dźwięki, ich wykonanie, a podtrzymanie oryginalności
Warto przy tej okazji wspomnieć głośną polską produkcję zatytułowaną Zimna wojna,wyreżyserowaną przez Pawła Pawlikowskiego. Rzecz dzieje się w 1949 r., cztery lata po zakończeniu wojny. Świat nadal jest podzielony, a władzę w Polsce sprawują despoci. Znajdują jednak sposób na zjednanie sobie serc rodaków – promują narodową kulturę. Podążając tropem Wiktora Warskiego (Tomasz Kot), początkującego dyrygenta oraz jego współpracowników: kierownika administracyjnego i trenerki tańca, odkryć można istotę pieśni ludowych. Mianowicie fakt, że stanowią one niesamowitą wartość sentymentalną, są nośnikiem tradycji i kultury. Nie muszą być niespotykane, odkrywcze brzmieniowo czy bogate słownie; proste melodie są bowiem kochane za pamięć o wojnie, którą dzięki nim można pielęgnować. To właśnie podczas tej podróży Wiktor poznaje muzykę, ale nie tylko – na jednym z przesłuchań trafia na Zulę Lichoń (Joanna Kulig), która urzeka go swoim śpiewem i młodzieńczym wyglądem. Między dyrygentem a śpiewaczką rozkwita miłość. Wszystkie sekwencje paryskie, przedstawione w dalszej części utworu, przywodzą na myśl polską literaturę romantyczną, chociaż tęsknota Wiktora dotyczy jedynie ukochanej, a nie skupia się na ojczyźnie w najmniejszym nawet stopniu, odmiennie do mickiewiczowskiego Konrada czy słowackiego Kordiana. Muzyczne wstawki z kolei, skupione na jazzie, przywodzą na myśl La La Land w reżyserii Damiena Chazella. Jednak w Zimnej wojnie nieistotne są same dźwięki, ich wykonanie, a podtrzymanie oryginalności – jak trafnie napisał Maciej Kędziora, redaktor portalu filmawka.pl – chodzi o tradycję tego gatunku muzycznego, czyli muzykę wiecznego, nieprzerwanego cierpienia, z którego można się uwolnić, jedynie poprzez harmonię czy też idealną kompozycję, solówkę. Nie chodzi o chwytliwość, ale o emocje, jakie wyraża dźwięk pianina, na którym gra Warski. Brzmienie bólu, rozpaczy, wiecznej samotności.
Relacja między Wiktorem a Zulą jest wykreowana przede wszystkim na bazie spojrzeń, gestów i dźwięków. Nie można zaprzeczyć, że pozostaje wyjątkowo szczera i wiarygodna dla widza za sprawą swojej naturalności. Neorealistyczny sposób przedstawienia świata buduje uczucie przygnębienia w widzu, a relacja z femme fatale ostatecznie wyciska łzy z oczu. Miłość dwójki głównych bohaterów jest piękna, silna. Spowodowana idealnym dopasowaniem. W wielu miejscach nieszczęśliwa, w ostatecznym rozrachunku – scenie zamykającej kompozycję dzieła – niepewna. Udaje jej się przetrwać za cenę najwyższego poświęcenia. Dla miłości jednak można zrobić wszystko, o czym wielu już się przekonało, nic więc dziwnego, że fabuła została naszkicowana w ten sposób. Na uwagę zasługuje również fakt, że Pawlikowski, kreując związek Wiktora i Zuli, nie ucieka od fizyczności, ale mimo to skupia się na często niezrozumiałej więzi łączącej bohaterów. Precyzja kreacji i jej wrażliwy wydźwięk sprawiają, że film polskiego reżysera jest niezapomnianym doświadczeniem.
Miasto gwiazd, które straciło blask
Wspomniany już wcześniej La La Land, jest dziełem, w którym Damien Chazelle diagnozuje całe postmodernistyczne społeczeństwo i każe swoim bohaterom wybierać między pasją a miłością. Musical opowiada historię osadzonego w Los Angeles romansu pomiędzy Mią, kobietą o silnych predyspozycjach aktorskich, i Sebastianem, pianistą, który chce przywrócić jazz na salony. Egzystencja zdaje się im ciężka, gdy nic nie idzie zgodnie z planem, koszmarnie wychodzi im finansowe związywanie końca z końcem, a marzenia nie są bliżej, mimo podjętego wysiłku i płynącego nieubłaganie czasu. Żadne z bohaterów nie podejrzewa jednak, że największy kryzys dopiero ich czeka, a przyniesie im go aprobata ze strony innych i decyzje, które mogą jednocześnie z łatwością otworzyć im drogę do samorealizacji i wszystko zniszczyć.
Piękna miłość niknie, rozdzielona kilometrami, planami, które same się tworzą i w których, niestety, brakuje miejsca na spotkanie tej dwójki. Niknie, chociaż nigdy nie wycisza się do końca, niczym dźwięk pianina, który rozbrzmiewa jeszcze chwilę po zdjęciu dłoni z klawiszy, odbijając się echem wśród ścian.
Piękna miłość niknie, rozdzielona kilometrami, planami, które same się tworzą i w których, niestety, brakuje miejsca na spotkanie tej dwójki. Niknie, chociaż nigdy nie wycisza się do końca, niczym dźwięk pianina, który rozbrzmiewa jeszcze chwilę po zdjęciu dłoni z klawiszy, odbijając się echem wśród ścian. Bolesność tego zjawiska obrazuje w całej okazałości zamykająca kompozycję, finałowa scena, o przejmującej, sentymentalnej, aczkolwiek przykrej atmosferze, zbudowanej za sprawą delikatnej, słodko-gorzkiej melodii, która niegdyś tę dwójkę połączyła. Efektu umiejętnie dopełnia pokazanie alternatywnego zakończenia historii, tego, które faktycznie niosłoby za sobą radość. Zdaje się, że tym samym Damien Chazelle w swoim utworze zawarł zasadnicze pytanie: czy kariera, sukces artystyczny lub zawodowy, to naprawdę to, czego pragniemy i potrzebujemy. Jak sprawnie napisał Wiktor Małolepszy w premierowej recenzji filmu: Podobnie jak w „Deszczowej piosence” bohaterowie spełniają swoje marzenia, lecz tutaj nakazuje to widzowi zastanawiać się, czy tak naprawdę nie byłoby lepiej gdyby im się nie udało. Trudno jednoznacznie orzec, czy sposób, w jaki potoczyło się życie filmowych postaci, w rzeczy samej przyniósł im szczęście.
Kocham cię, Dexter, bardzo. Po prostu już cię nie lubię.
Nie każda relacja wywołuje rumieńce na twarzy, sprawia, że serce bije szybciej, a świat nabiera barw. Przyjaźń jest uczuciem często bagatelizowanym w kontekście romantycznym. Wiąże się to zapewne z brakiem oczekiwań w stosunku do drugiej osoby. Emma (Anne Hathaway) i Dexter (Jim Sturgess), bohaterowie filmu Jeden dzień, znają się jak łyse konie, wiedzą, jakie mają mocne i słabe strony, i chociaż te słabe często są deprymujące, akceptują siebie nawzajem. Spokojna, mądra dziewczyna i łaknący wszelkich kobiet, przygód i wygód Dexter to mieszanka, można by rzec, wybuchowa. Życie jednak pokazuje, że w ich przypadku połączenie na bazie przeciwieństw jest doskonałe. Po latach osobnego egzystowania, w otoczeniu własnych kłopotów i rozterek, przyjaciele zaczynają tworzyć związek. Brzmi pięknie, jak w bajce? Mogłoby tak być, ale los uwielbia być nieprzewidywalny. Emma ginie pod kołami samochodu, a jej odejście wywraca życie Dextera, wtedy już samotnego ojca, do góry nogami, stawiając przed nim szereg nowych wyzwań. Ekranizacja powieści Davida Nicholsa w wykonaniu Lone’ego Scherfinga, w subiektywnej ocenie, wypada wyjątkowo korzystnie. Na światło dziennie bowiem wyłuskane zostały najważniejsze wątki miłosnej historii, a momentami monotonna fabuła, nieco bezbarwna w książce, zyskała drugie życie dzięki nasyceniu dzieła cechami charakterystycznymi dla minionych dekad.
Dzieło opowiada o bólu i stracie, potędze autodestrukcyjnych impulsów i miłości – niedoświadczonej, przejmującej, czułej. Tej, która łaknie fizycznego dopełnienia i przyspieszonego oddechu. Tej niezapomnianej, która zostaje w człowieku na zawsze
Nazywaj mnie swoim imieniem
Literatura odciska znamienne piętno na filmografii. Kino utkane ze słów reprezentuje chociażby dzieło Luki Guadagnino zatytułowane sentymentalnie Tamte dni, tamte noce, czyli wyśmienity film traktujący o niezbyt popularnym i lubianym obecnie temacie. Związki homoseksualne zwykle odsuwane są na dalszy plan, stają się cieniami, których nikt nie chce zauważyć, chociaż ich powszechność rośnie niemalże z dnia na dzień. Kontrowersyjne, oburzające, uznawane za wynaturzenie – nieważne jakie, bezwzględnie nie może ich zabraknąć w zestawieniu głębokich relacji, które zostały skazane na klęskę. Włochy, lata 80., Elio, młodzieniec, który uwielbia czytać, a na pianinie gra równie dobrze jak flirtuje, pod jednym dachem z gościem ojca – Oliverem, bezpretensjonalnym badaczem kultury antycznej, podsuwającym ciekawe tematy do dyskusji (np. etymologię wyrazu „morela”). Na pierwszy rzut oka odpychające się, kolidujące ze sobą charaktery. W obliczu bliskości, w aurze fascynacji zmysłowe yin i yang. Gra aktorska przyciąga spojrzenie, hipnotyzuje, finezyjnie oddając erotyczny zaduch gorącego dnia. Słowa przestają mieć znaczenie, gdy ciało, dynamika ruchu i spojrzenie obrazują niemalże całą dramaturgię napięcia między bohaterami. Każdy drobiazg, który umknie niewprawionemu widzowi, materializuje uczucie celebrujące antyczne piękno męskich ciał, które reżyser sprawnie przeniósł na płaszczyznę współczesnego świata. Pocięte ujęcia, posplatane frywolnie, tworzą ciąg chwil niesprawnie zestawionych ze sobą, pewnego rodzaju retrospekcję. Tamte dni, tamte noce zyskują zatem wartość dodaną, prezentując się niczym wspomnienie nastoletniego romansu sprzed lat, lekko zatarte, lecz wciąż żywe. O czym jest zatem ten film? O niszczycielskiej sile niedopowiedzeń, które od wieków dzielą ludzi, zamiast jednoczyć. O trudności, z jaką ciężko jest wyrazić słowami najistotniejsze, choć niekoniecznie grzeczne i wygodne, życiowe prawdy. W zarysie najszerszym jednak dzieło opowiada o bólu i stracie, potędze autodestrukcyjnych impulsów i miłości – niedoświadczonej, przejmującej, czułej. Tej, która łaknie fizycznego dopełnienia i przyspieszonego oddechu. Tej niezapomnianej, która zostaje w człowieku na zawsze. Piękno formy w połączeniu z wrażliwością opowiadanej historii czyni z filmu Tamte dni, tamte noce dzieło sztuki, nieprzyjemne, bo zostawiające na języku gorzki posmak smutku.
Ty skaczesz i ja skaczę
Jak wiele miłości, tak wiele jej porażek. Przekonali się o tym również pasażerowie dziewiczego rejsu RMS Titanic, a mowa tu rzecz jasna o emigrancie Jacku Dawsonie (Leonardo DiCaprio) i arystokratce Rose Bukater (Kate Winslet). Nagłe zauroczenie, które nimi owładnęło, nie było nikomu na rękę, zdaje się, że nawet im samym. Różnica klas, jednak te same poglądy, zwariowane pomysły i zgryźliwy humor – właśnie to wprawiało w wahanie, zatrwożenie, podbudowywało walkę, która nieustannie trwała w Rose. Walkę między tym, co aprobowane w gronie rodziny i dobre dla wizerunku, a tym, co niestosowne, choć upragnione, spowodowane niespodziewanym porywem serca. Rozstrzygnięte oczywiście na korzyść spontanicznych podpowiedzi, uroku chwili i młodzieńca z malarskim fachem w dłoni. Doprawiona erotyzmem, skupionym na powabach nagiego kobiecego ciała, historia byłaby przepięknym zwieńczeniem dzieła, ot co. Tak powinno się to zakończyć, by wszyscy byli szczęśliwi, ale już sam gatunek filmu podpowiada nam, że to zbyt proste, nazbyt idealne, że musi wydarzyć się coś więcej. Ciężko też nabrać się na budowanie napięcia, które serwuje nam James Cameron, mając bodaj znikomą wiedzę na temat historycznego brytyjskiego transatlantyku, który 10 kwietnia 1912 r. wypłynął z portu w Southampton. Melodramat wieńczy katastroficzna sekwencja scen, począwszy od rozbicia się statku o górę lodową, poprzez etapy jego tonięcia, kończąc na pustym bezmiarze oceanu, który otoczył swym nieprzeniknionym chłodem ocalałych ludzi, dryfujących beznadziejnie w odmętach wody. Wśród nich nie mogło zabraknąć pierwszoplanowych kochanków, starających się ratować własne życie. Ikoniczna niemalże scena śmierci Jacka Dawsona niejednego człowieka chwyciła za gardło, zwilżając oczy. Mimo to, subiektywnie kalkulując, produkcji brakuje sznytu. Nie ratuje go nawet bogata scenografia z wiernością oddająca wygląd Titanica, efekty specjalne czy ścieżka dźwiękowa z Celine Dion na czele. Od Jamesa Camerona oczekuje się więcej, znając jego filmografię, w której znaleźć można takie arcydzieła jak Avatar czy Terminator. Chciałoby się obejrzeć absorbującą do reszty filmową patynę, a niekoniecznie momentami łzawą, momentami zaś nużącą plajtę.
Wyśniony sen, pogodny sen
Przeniesienie książki pokroju Nędzników, wystawionych najpierw w formie sztuki teatralnej, na ekrany kinowe nie jest łatwym przedsięwzięciem. Podobny zabieg często kończy się fiaskiem. Nic więc dziwnego, że reżyser zdecydował się spróbować zaadaptować musical i to właśnie na jego podstawie stworzył własną wizję rewolucji francuskiej. Tym samym dzierżył asa w rękawie, dzięki czemu bez przeszkód pokonał krytyków filmowych, którzy nie spodziewali się sukcesu Les Misérables. Wielowątkowa powieść Victora Hugo stanowiła wyzwanie. Podjął się go Tom Hooper, znany również z niekoniecznie udanej filmowej wersji musicalu Koty,która ukazała się w grudniu ubiegłego roku. Zrobione z rozmachem, bogate, drobiazgowe oprawy: scenograficzna i wizualna zaimponowały widzom. Obraz XIX-wiecznej Francji wiernie odwzorowano na każdej z możliwych płaszczyzn, nie pomijając charakteryzacji aktorów i kostiumów wykorzystanych w filmie. Wydźwięk historii został spotęgowany, niemalże podwojony, za sprawą unikatowych wykonów, zaśpiewanych w euforii zarówno przez weteranów, jak i wschodzące gwiazdy hollywoodzkiej sceny. Samantha Barks, która tym razem wcieliła się w rolę Éponine nieszczęśliwie zakochanej w swoim przyjacielu, zaskoczyła talentem wokalnym, wyćwiczonym przez lata praktyki (co potwierdza jej sceniczna przeszłość). To właśnie wątek tej postaci wpasowuje się w temat nieszczęśliwej miłości. Wpatrzona w Mariusa, niczym w obraz jednego z najznamienitszych malarzy, oddaje życie na barykadzie, broniąc honoru protestujących klas robotniczych, które wypowiedziały wojnę swojemu królowi. Cóż w tym nadzwyczajnego? W wyniku rewolucji francuskiej zginęło wiele osób, w tym dzieci, ale niewiele kobiet, które nie brały zazwyczaj udziału w działaniach zbrojnych. Éponime stanęła na linii frontu z powodu Mariusa, który chciał towarzyszyć swoim przyjaciołom w walce, chociaż sam reprezentował arystokratyczny ród Pontmercych. Mogła zrezygnować, zostać z rodziną, miłość jednak okazała się dla niej siłą mocniejszą i niestety również zgubną.
Właściwe czy nie
W gruntownym przeglądzie kanonu musicali nie może zabraknąć Moulin Rouge w adaptacji filmowej Baza Luhrmanna, czyli historii miłosnej ubogiego poety i gwiazdy najsłynniejszego, najbardziej skandalicznego nocnego klubu Paryża. Ich miłość rozkwita stopniowo wraz z zacieśnianiem się więzi między bohaterami. Niewinna relacja musi pozostać ukryta w obliczu zobowiązań, które zmuszona jest wypełnić Satine (Nicole Kidman), by utrzymać pracę, a przy okazji cały klub. Natomiast Christian (Ewan McGregor) jest nieustannie w pobliżu kobiety z uwagi na angaż, który mu zaproponowano, polegający na stworzeniu scenariusza do sztuki finansowanej przez Księcia (Richard Roxburgh). Dla pisarzyka nie istnieje nic lepszego niż dochodowe zlecenie, które przy okazji może przynieść mu sławę wśród francuskiej zamożnej society. Gwarantem opłacenia występu jest jednak romans Satine z Księciem, który adoruje ją z każdej strony i poprzez wyrazy swojego uwielbienia nieustannie osacza. Nieprzyjemny, wyuzdany, apodyktyczny człowiek, dla którego posiadanie dóbr materialnych i ludzi to priorytet, nie pasuje do łagodnej, chorowitej głównej bohaterki. Zależność ta jest jasna dla niej samej, ale pozostaje poza zasięgiem ograniczonego umysłu Księcia, który bezustannie przyprawia kobietę o dreszcze niechęci. Moulin Rouge na przykładzie Satine pokazuje problem zbyt wielkiego wpływu wizerunku publicznego na ocenę jednostki. Kobieta nie może uwolnić się od pewnego rodzaju iluzji, którą tworzy na scenie, kreując siebie na damę niegodziwą, chciwą (pod kątem materialnym) i dzięki temu łatwą do zdobycia dla paniczów z pokaźnych rozmiarów portfelem. Niemniej jednak to również pełna zemsty, bólu i wytrwałości opowieść pozwalająca widzowi uwierzyć, że ekranowym ulubieńcom powiedzie się w życiu. Śmierć niestety rozdziela ich, równie nagła jak zazwyczaj, niwecząc wszelkie nadzieje. Atutem filmu jest ścieżka dźwiękowa i niezapomniane, wybitne wykonanie tanga Roxanne w interpretacji polskiego aktora Jacka Komana, który wcielił się w postać Argentyńczyka z narkolepsją. Gra aktorska generuje emocje, które zostają z odbiorcą do samego, wbijającego w fotel, finału, który tnie serce ostrzej niż niejeden nóż. Taki jest jednak urok Moulin Rouge.
Niuanse niedopowiedzeń osaczają bohaterów, zamykają w niewidocznej bańce, która zmusza ich do spojrzenia sobie w oczy raz jeszcze, w intymnej atmosferze zamkniętego pomieszczenia, w którym oddech jest w stanie osiąść na ścianach i oknach niczym smolista, mleczna mgła
Wystarczy pocałunek
Matthias i Maxime Xaviera Dolana to kolejny dotykający duszy tekst kultury, obrazujący spontaniczny wpływ nagłych chwil na życie człowieka. Dwójka tytułowych bohaterów, pragnąc pomóc koleżance w projekcie szkolnym, zgadza się zagrać homoseksualną parę w jej krótkometrażowej produkcji filmowej. Kulminacyjnym punktem wideo ma być wówczas pocałunek mężczyzn. Niechętni wobec przedsięwzięcia, stają w końcu przed kamerą. Zaskakująco dobrze odegrana scena miłosnego zbliżenia niszczy dotychczasową przyjaźń Matthiasa i Maxime’a, sprawiając, że w ich relację wkrada się zawstydzenie związane z minionym doświadczeniem oraz milczenie, które ma zagłuszyć kłębiące się w głowie nieprzyzwoite, nowe myśli, tak niezrozumiałe dla nich samych. Przecież niemożliwym jest, by dwójka solennie zdeklarowanych heteroseksualistów mogła zmienić orientację seksualną przez jeden pocałunek, tym bardziej, jeśli jeden z nich jest w stałym, poważnym związku z kobietą. A może jednak? Niuanse niedopowiedzeń osaczają bohaterów, zamykają w niewidocznej bańce, która zmusza ich do spojrzenia sobie w oczy raz jeszcze, w intymnej atmosferze zamkniętego pomieszczenia, w którym oddech jest w stanie osiąść na ścianach i oknach niczym smolista, mleczna mgła. Chciałoby się zadać przy tej okazji pytanie, użyte w jednej z piosenek z filmu Piękna i Bestia wytwórni Walta Disneya: jak może chwila trwać wiecznie? W przypadku tej pary czas powinien się zatrzymać. Zakończenie filmu nie precyzuje, czy mężczyźni zdecydowali się na wspólne życie. Można jedynie pokładać nadzieję w tym, że ci panowie na przyjaźni nie poprzestali, bo niejeden na ich miejscu – w obliczu rezygnacji z marzeń i szczęścia – poczułby gorycz na języku, niemożliwą do przełknięcia bez gniewnego zmarszczenia brwi.
Nie sposób wymienić wszystkich możliwych przedstawicieli filmowych, których można bez przeszkód skategoryzować do rangi filmu opowiadającego choć szczątkowo o nieszczęśliwej miłości. Wystarczy przejrzeć bodaj ekranizacje powieści (tych współczesnych, jak również tych dawnych), wśród których nie brakuje klasyków literatury tj. Wielki Gatsby, Anna Karenina, Ostatni z wielkich czy utworów współczesnych: Pamiętnik, Szkoła uczuć, Miłość bez końca, Gwiazd naszych wina, Papierowe miasta, Wszystkie jasne miejsca. Jak łatwo wydedukować, odpowiedź na wstępne pytanie tegoż artykułu jest zatem klarowna – niezliczone są obrazy złamanych serc wśród tekstów kultury z różnych dekad. Nie da się ukryć, że większość dzieł podkreśla, że miłość faktycznie cierpliwa jest i łaskawa, jak zapisano w rozdziale trzynastym I listu do Koryntian, ale nie zawsze spełniona. Pozostaje tylko wierzyć, że mimo wszystko po drugiej stronie świata, w raju, jest ona wieczna, co sprawia, że w ostatecznym rozrachunku wcale nie nieszczęśliwa.