La La Land Damiena Chazella zjednał sobie zarówno rzesze fanów, jak i krytyków niedługo po premierze, zdobył sześć statuetek podczas 89. ceremonii wręczenia Oscarów i od razu zapisał się w popkulturze jako jeden z najbardziej rozpoznawalnych filmowych musicali. Czym jednak dzieło Chazella zasłużyło sobie na tak entuzjastyczny odbiór?
Poniższy artykuł zawiera liczne spoilery.
Film opowiada o losach dwójki marzycieli i ich przygodach w Los Angeles. Mia, barmanka w jednej z kawiarni w studiu Warner Bros, próbuje swoich sił w branży aktorskiej – z lepszym lub gorszym skutkiem – lecz, mimo porażek, nie poddaje się i, zapatrzona w otaczających ją ludzi sukcesu, szturmuje kolejne castingi w pogoni za upragnioną rolą, która po latach oczekiwania przyniosłaby jej wreszcie upragnioną sławę. Sebastian natomiast buntuje się przeciwko społeczeństwu, które powoli zapomina o uroku małych, zadymionych, jazzowych knajp i pięknie tego właśnie gatunku muzyki. Oddany idei i wątpliwej jakości zdobyczom związanym ze światem słynnych jazzmanów, marzy o otwarciu własnego klubu, w który włożyłby całe serce i przede wszystkim za jego pośrednictwem podzielił się z ludźmi swoją pasją (a przy okazji odwrócił ich uwagę od lokali jazzowych serwujących tapas, bo przecież należy się zdecydować tylko na jedno, prawda?). Następnie, jak to bywa w historiach miłosnych, losy bohaterów splatają się, aby zaprezentować odbiorcy słodko-gorzką relację z życia, które, mimo bajkowej otoczki „Fabryki Snów”, może być życiem każdego człowieka.
Siła musicalu
Można się spierać, co jest kluczem do sukcesu musicalu, co czyni go niepowtarzalnym i pomaga stać się wielkim, znanym, a przede wszystkim chętnie oglądanym. Jedni uparcie twierdzą, że nie obejdzie się bez błyskotliwego scenariusza, inni z kolei poświęcają największą uwagę chwytliwej muzyce, rozmachowi lub emocjonalnej otoczce. Ile ludzi, tyle opinii – nie inaczej jest w przypadku La La Land. To musical, na którego sukces złożyło się tak wiele czynników, że trudno wskazać ten przeważający i zapewniający dziełu globalny sukces. Na początek warto przyjrzeć się muzyce i jej niebagatelnej roli – bo kto chociaż raz nie słyszał urzekającego duetu Goslinga i Stone stepujących
w świetle ulicznych latarnii albo potężnego show przy akompaniamencie samochodowych klaksonów? Mimo że rozmach w wielu numerach zapewnia świetną rozrywkę, to nie on wzbudza największe poczucie zjednania z historią. Przeciwnie, to główne tematy, złożone z bardzo podstawowych brzmień, zazwyczaj nieposiadające muzycznego tła, powodują w widzach głębokie przeżycia emocjonalne, nawet jeśli reżyser nie serwuje jawnie smutnych ballad miłosnych. Chazelle zastosował ponadto technikę szczególnie charakterystyczną dla musicalu, czyli częste powtarzanie melodii przewodniej w odniesieniu do konkretnych wątków. Z tego powodu we wszystkich scenach, w których widz obserwuje momenty przełomowe dla relacji Mii i Sebastiana, słyszy temat oparty na powolnych postukiwaniach na pianinie, jakby kompozytor życia nie stworzył jeszcze całej melodii, tylko łączył na próbę poszczególne dźwięki i szukał harmonii w nieskończonych możliwościach.
W konsekwencji nie mają znaczenia momenty, gdy Emma Stone lub Gosling przypadkiem nie wyśpiewają dźwięku wystarczająco czysto albo ich głos nie utrzyma doskonałej stabilności. Zresztą jak wyglądałaby relacja między dwojgiem nieszczęśliwie zakochanych ludzi, gdyby o swoich przeżyciach i marzeniach śpiewali wręcz z chirurgiczną precyzją, pozbawioną głosu wypływającego prosto z serca?
Wątki muzyczne zaaranżowano tak, by w sposób realistyczny i poruszający oddać emocje targające bohaterami. Wyjątkowo nie nagrywano więc piosenek w postprodukcji, a utrwalano je bezpośrednio na planie, aby wydobyć z aktorów esencję przeżyć, jakie, śpiewając, potrafią zawrzeć w swoich głosach. W konsekwencji nie mają znaczenia momenty, gdy Emma Stone lub Gosling przypadkiem nie wyśpiewają dźwięku wystarczająco czysto albo ich głos nie utrzyma doskonałej stabilności. Zresztą jak wyglądałaby relacja między dwojgiem nieszczęśliwie zakochanych ludzi, gdyby o swoich przeżyciach i marzeniach śpiewali wręcz z chirurgiczną precyzją, pozbawioną głosu wypływającego prosto z serca? Oczywiście wypływającego w rytm jazzu. Jak mądrze rzekł Sebastian – granie tego gatunku to walka, ciągłe przearanżowywanie i powracanie do punktu wyjścia; trochę jak w życiu, a szczególnie w miłości.
Liryka filmowa
Nieczęsto widz może się spotkać z prawdziwie autorskim sznytem w produkcjach filmowych. Wprawdzie istnieje szereg reżyserów, którzy zazwyczaj pozostawiają swój charakterystyczny twórczy podpis na dziełach – jak David Lynch, Wes Anderson, Baz Luhrmann i im podobni – jednak zdecydowana większość powstających filmów jest realizacyjnie doskonale przezroczysta; brak w nich artyzmu, który można nie tylko zobaczyć, ale również poczuć w sposobie opowiadania danej historii. La La Land doskonale łączy w sobie reżyserską innowacyjność i niebagatelną realizację, dzięki czemu film dotyka tak wielu strun i wzbudza tak szerokie spektrum emocji.
Chazelle w swoim dziele zawiera wiele oryginalnych pomysłów narracyjnych. Podczas seansu od razu rzuca się w oczy przyjęta przez niego konwencja polegająca na wyodrębnieniu w całości fragmentów odpowiadających kolejnym porom roku, rozpoczynając od zimy. Reżyser pokazuje w ten sposób, że historia nieszczęśliwej miłości przebiega w podobnych fazach. Zimą nie istnieje nic, co mogłoby zakwitnąć, bohaterowie są przytłoczeni kolejnymi porażkami – Sebastian traci pracę, Mia ponosi klęskę na kolejnym przesłuchaniu. Kiedy się spotykają, coś zaczyna w końcu kiełkować i im więcej o sobie wiedzą, tym bardziej uczucie ich łączące rozkwita – zaczyna się wiosna. Zaś latem bohaterowie stanowią już szczęśliwą parę, perspektywy zapowiadają się pozytywnie, bo Mia dostała szansę wystawienia swojego monogramu, a Sebastian dołączył do zespołu muzycznego pod dowództwem starego znajomego po fachu. Jesień staje się jednak okresem niemożliwym do przebycia wspólnie dla tej dwójki – związek zaczyna umierać tak, jak umiera natura. Zarówno aspirująca aktorka, jak i pianista zespołu z Johnem Legendem na czele, oddają się swoim marzeniom i zaniedbują z uwagi na to swoją relację. Kłótnie skutecznie niszczą miłość, dystans w postaci setek kilometrów dzieli, a porażki i wygasłe nadzieje nastawiają bohaterów przeciwko sobie, co ostatecznie stanowi zapowiedź końca.
Może Mia i Sebastian stanowią tylko marionetki na scenie świata i życia, jak to niegdyś napisał Szekspir, a wszystkie ich decyzje wiodą do ostatecznego tragizmu na wzór antycznych dramatów?
Reżyser podkreśla, w bardzo oryginalny sposób, jak z przymrużeniem oka wygląda czasem życie. Prezentuje jedną z końcowych już scen, gdy zamężna już Mia ponownie spotyka Sebastiana w jego klubie jazzowym. Światło, pochodzące jakby z niewidocznych w kadrze reflektorów, zostaje skierowane na dwójkę bohaterów, a świat dookoła powoli zachodzi czernią, by widz mógł pozostać sam na sam z byłymi kochankami, nie rozpraszając swojej uwagi drugim planem, który w tym przypadku przestaje być istotny. Ponadto bliskie spojrzenie na protagonistów pozwala dzielić ich emocje, a wspomniane światło sugeruje koncepcję teatralności w ogóle dzieła. Może Mia i Sebastian stanowią tylko marionetki na scenie świata i życia, jak to niegdyś napisał Szekspir, a wszystkie ich decyzje wiodą do ostatecznego tragizmu na wzór antycznych dramatów? Trudno wchodzić w tak głębokie interpretacje, szczególnie, że podobne zabiegi każdy widz może odebrać odmiennie; z pewnością wszelkie wnioski będą zasadne w kontekście tego filmu. Dzieło Chazella, filtrowane przez różne wrażliwości, może zupełnie inaczej wpływać na reakcje publiki. Podobnie działają częste sceny oparte na ciszy i bierności bohaterów. Widz wówczas może zastanawiać się, co też właściwie myślą bohaterowie, jakie emocje przeżywają. Poprzez takie dywagacje uwaga odbiorcy, w jeszcze większym stopniu skupiona jest na akcji, a uczucia przychodzą same i skutecznie zatrzymują w świecie La La Landu.
Ten nieszczęsny sentyment
Ostatecznie reżyser serwuje widzom także solidną dawkę tego, co kochali i prawdopodobnie nadal kochają – powrót do czasów młodości i pierwszych miłości. Już na wstępie odbiorców uderza rozmach choreografii do utworu Another Day of Sun, gdzie w absolutnie musicalowym stylu stworzono show na środku autostrady prowadzącej do LA. Przypomina to stare dobre broadwayowskie produkcje z wykorzystanym solidnym budżetem i adekwatnym do rozmiarów inwestycji realizatorstwem. Co więcej, tytuł filmu – pokazany pod koniec utworu – stylem do złudzenia przypomina klimat niekończących się telewizyjnych tasiemców z końcówki lat 90. i początku 00. (Moda na sukces i inne).
Nie brakuje również wielu odwołań do popkultury i dziedzictwa Los Angeles, jak chociażby wtrącenia Mii na temat balkonu, z którego spoglądał Humphrey Bogart w Casablance, czy wspólny seans Buntownika bez powodu. Pozwalają one na sentymentalną podróż do Złotej Ery Hollywood i do filmów, w których zakochały się miliony ludzi. Sebastian za to często powołuje się na wielkich mistrzów muzyki jazzowej, którzy z kolei dla niego stanowią autorytet, a i samo wykorzystanie tego typu utworów (choć znamiennych dla dzieł Chazella) pozwala na powrót do czasów zadymionych jazzowych klubów i czarno-białych filmów detektywistycznych.
Chazelle uczy więc, by iść za głosem serca i dokonywać osądów w zgodzie ze sobą i przejść przez życie, mając szczerą nadzieję, że Miasto Gwiazd zawsze lśniło tylko dla ciebie, a zarazem nigdy nie lśniło tak jasno jak teraz
Ostatecznie cała relacja Mii i Sebastiana przypomina życie, w którym prawdziwą miłość można znaleźć w restauracji tuż za rogiem czy na pool party u przyjaciółki, a później żyć długo i szczęśliwie. Przynajmniej w założeniu, ponieważ okazuje się, że wzajemne wady można dostrzec dopiero po dłuższej znajomości. Pochopne decyzje natomiast niosą za sobą jedynie rozczarowanie i późniejszą wątpliwość, że może straciło się szansę na wspaniałą miłość, goniąc za karierą, za marzeniami, a może i odwrotnie. La La Land bowiem nie wykazuje jednoznacznie, że marzycielstwo nie popłaca. Skupia się natomiast na pokazaniu możliwego scenariusza życia, a takich zazwyczaj bywa wiele. Chazelle mówi wprost – życie jest sztuką dokonywania wyborów. Można siedzieć w objęciach ukochanej osoby, grając i śpiewając wspólnie City of Stars, albo stawać się najlepszą wersją siebie, biegnąc za tym, co z całych sił chce się osiągnąć. Nie należy jednocześnie piętnować żadnej alternatywy, ponieważ każda niesie za sobą to, do czego człowiek chce dojść, ale aby zdobyć jedno, bardzo często należy zrezygnować z drugiego. Każdy zdaje sobie z tego doskonale sprawę, dlatego przekaz filmu tak bardzo uderza i pobudza wyobraźnię. Nie dość, że ukochani bohaterowie nie mogą ostatecznie być ze sobą na ekranie, to i analiza własnych wyborów i możliwości, niegdyś dostępnych, nie jest korzystna. Jedni uznają, że przegrali życie w jakiejś bezlitosnej grze losu, drudzy z kolei stwierdzą, że właśnie o tym marzyli, ciesząc się dumnie z decyzji, które podjęli. Chazelle uczy więc, by iść za głosem serca i dokonywać osądów w zgodzie ze sobą i przejść przez życie, mając szczerą nadzieję, że Miasto Gwiazd zawsze lśniło tylko dla ciebie, a zarazem nigdy nie lśniło tak jasno jak teraz.