Znane historie w nowej oprawie – remaki pod lupą.
Tylko w ubiegłym roku w Hollywood wyprodukowano ponad 400 filmów. Liczba jest ogromna, a to i tak znaczny spadek w porównaniu do danych sprzed pandemii – wtedy wypuszczano nawet ponad 700 dzieł każdego roku. W związku z natłokiem produkcji co jakiś czas pojawiają się zarzuty, że oryginalnych historii powstaje coraz mniej, a wszystko jest wtórne. Czasami nawet mówi się, że cała współczesna kinematografia opiera się wyłącznie na remakach (filmach nakręconych jeszcze raz, w mniej lub bardziej zmienionej formie) klasycznych, uznanych dzieł. Mówiąc o tym, podaje się liczby mające podkreślić zalew kin starymi historiami – np. w 2005 r. wyszły zawrotne 33 nowe wersje znanych filmów.
Bez skali trudno jednak powiedzieć czy to naprawdę dużo, czy jednak mało. W rzeczywistości stanowią one jedynie ok. 4-5% wszystkich produkcji – nie zbliżają się więc nawet ani o odrobinę do zdominowania całego przemysłu filmowego. Dlaczego wydaje się inaczej? Możliwe, że spowodowane jest to faktem, że często ponownie kręci się historie, które w przeszłości osiągnęły już sukces – a co za tym idzie, ich nowe wersje zyskują uwagę poprzez porównywanie do klasycznego poprzednika. Przykładem tego są wersje live action animacji Disneya, dostające znacznie więcej czasu antenowego niż jakiekolwiek niszowe i niezależne produkcje. Filmy, które w przeszłości okazały się sukcesem, po latach stanowią już właściwie markę – nic dziwnego więc, że ktoś chce skorzystać z wypracowanej już pozycji. Dochodzi do tego aspekt finansowy. Nawet jeśli zapowiedź remaka spotyka się burzliwymi opiniami widzów, wielu z nich pójdzie do kina zobaczyć go, chociażby żeby zaspokoić ciekawość. To daje twórcom pieniądze, a co za tym idzie – przekonanie, że warto odtwarzać znane już produkcje.
Kiedy jednak się za to zabrać? Szczególnie produkcje disneyowskie (ale nie tylko one) są przywracane do żywych po około 25 latach od pierwszej wersji filmu. Mniej więcej po takim czasie można mówić o zmianie generacyjnej – dzięki temu w dorosłych wzbudzana jest nostalgia związana z dziecięcymi wspomnieniami i chęć pokazania kawałka swojego dzieciństwa w odświeżonej wersji. Szybciej natomiast powstają remaki filmów, dla których chce pozyskać się nową widownię – zazwyczaj odnosi się to do tworzenia anglojęzycznych wersji „zagranicznych” produkcji – jak w przypadku Klatki dla ptaków (1996), bazującej na francuskim oryginale z 1978 r., czy Wściekłych psach (1992), których pierwowzór powstał w Hongkongu w 1987 r.
Warto jednak w tym momencie zrobić krok wstecz i ustalić, czym dokładnie remaki są, a czym nie.
Powroty do przeszłości
Na gruncie filmowym (ale i growym) funkcjonują trzy, bardzo podobnie brzmiące terminy – remake, reboot i remaster. Łączy je branie na warsztat dzieł, które już kiedyś ujrzały światło dzienne. Dzielą natomiast to, co jest z nimi robione.
Reboot wydaje się być najdalszy od oryginalnego dzieła. Bazuje wprawdzie na znanej już historii, ale nie powtarza tego, co już się w niej wydarzyło. Czasami oznacza to powrót do jakiejś serii po latach – w 2021 r. na serwisie streamingowym pojawiła się kolejna odsłona serialu Plotkara, opowiadającego o nowojorskich nastolatkach zaangażowanych w ujawnianie tajemnic rówieśników w mediach społecznościowych. Twórcami pierwotnej produkcji byli: Josh Schwartz i Stephanie Savage, powrotem Plotkary zajął się natomiast sam Schwartz. W obu wersjach znajdzie się podobne motywy, ta nakręcona po latach nawiązuje na różne sposoby do pierwowzoru, nie stara się jednak odtworzyć tego, co już kiedyś było.
Za reboot można uznać też Top Gun: Maverick (reż. Joseph Kosinski), który po 36 latach wraca do historii Peta Mitchella (Tom Cruise). Nie do końca jednak po to, żeby opowiedzieć jego dalsze losy, ale raczej aby powrócić do miejsca rozgrywania akcji poprzedniego filmu, zagrać trochę na nostalgii i luźno podjąć temat pierwszego Top Guna.
Remaster to natomiast działanie wyłącznie na istniejącym materiale. Zwykle polega na odświeżeniu warstwy audiowizualnej – poprawie jakości dźwięku i obrazu, czasami pokolorowaniu filmów stworzonych w czasach, gdy kręcono je jedynie w czerni i bieli. Dobrą okazją do powrotu w ładniejszej odsłonie jest okrągła rocznica jego premiery. Z tego powodu do kin w walentynki tego roku powrócił Titanic (reż. James Cameron). Kultowe dzieło opowiadające o losach Rose (Kate Winslet) i Jacka (Leoanrdo DiCaprio) z katastrofą wodną w tle właśnie skończyło dwadzieścia pięć lat. Z tej okazji kinomani mogli zobaczyć wersję w lepszej jakości, pozbawioną wizualnych niedoskonałości i bardziej nasyconą kolorystycznie.
Podobny los spotkał spotkał Szczęki (reż. Steven Spielberg) – w 2012 r., kiedy Universal Pictures kończyło sto lat, zdecydowano się na powrót do historii oceanologa Hoopera (Richard Dreyfuss) polującego na ludożerczego rekina. W tym przypadku pokuszono się na zmianę formatu – z 35 mm taśmy na 1080p, usunięcie niedoskonałości obrazu i poprawę kolorów.
Inaczej podchodzi się do tego, tworząc remake – nie jest to ani operacja na istniejącym materiale filmowym, ani luźne podjęcie wątków poprzednich dzieł. Zwykle oznacza to wzięcie znanej już historii (czasem z niewielkimi zmianami scenariuszowymi) i nakręcenie jej od nowa. Jak zostało już wspomniane, czasami oznacza to inną wersję językową – Dziewięć miesięcy powstało oryginalnie w języku francuskim w 1994 r. (reż. Patrick Braoudé), a już rok później Hugh Grant i Julianne Moore dostali szansę, żeby zabłysnąć w wersji anglojęzycznej (reż. Chris Columbus). Czasami natomiast okazuje się, że pierwowzór niezbyt dobrze się zestarzał, ale opowiadana historia wciąż zdaje się mieć potencjał. Tak było w przypadku Muchy – nakręcona w 1958 r. przez Kurta Neumana po latach zaczęła odchodzić w zapomnienie, pozostając w pamięci koneserów starego kina. Dlatego trzydzieści lat później za ten koncept zabrał się David Cronenberg z zamiarem nie tylko odświeżenia oryginału, ale doprawienia go większą szczyptą zabiegów charakterystycznych dla horroru gore. To przywróciło Musze (przynajmniej na chwilę) popularność.
To rozróżnienie wydaje się dosyć proste, często jednak granice zacierają się i nie można w łatwy sposób stwierdzić czy coś jest remakiem, czy może jednak rebootem. Wiele produkcji filmowych bazuje na innym materiale – czy to książkowym czy biograficznym – i nierzadko trudno powiedzieć czy kolejne dzieło odnosi się do produkcji filmowej sprzed lat, czy stanowi chęć opowiedzenia czegoś po swojemu. Pewne jest jedno – remaki powstawały i będą wciąż powstawać, dlatego warto brać pod lupę najciekawsze z nich.
Lepsze wrogiem dobrego
Najciekawsze nie oznacza najlepszych. Przekonał się o tym Gus Van Sant, porywając się na wyreżyserowanie nowej wersji Psychozy z roku 1960, stworzonej oryginalnie przez Alfreda Hitchcocka, ze scenariuszem Josepha Stefano. Trudno powiedzieć, jaka motywacja przyświecała Van Santowi – niemal czterdzieści lat od premiery pierwowzoru, wciąż żył on (i nadal żyje) w pamięci widzów. Trudno konkurować z czymś, co ze zwiększającą napięcie muzyką i odpowiednimi kadrami budzi grozę w kolejnych pokoleniach kinomaniaków. Szczególnie, że twórca wersji z 1998 r. nie wniósł do historii właściwie nic swojego. Fabuła jest identyczna – młodą dziewczynę, zmuszoną do nocowania w nieznanym motelu, spotyka smutny koniec. Ruch kamery, sposób edycji czy motyw muzyczny również prawie niczym nie różnią się od dzieła stworzonego przez Hitchcocka. Jedyne zmiany to nakręcenie filmu w kolorze, zamiast czerni i bieli, oraz przygotowanie dźwięku w stereo. Niektóre elementy można było natomiast pokazać bardziej wprost – na planie pojawiła się sztuczna krew zamiast używanego wcześniej w scenach zbrodni syropu czekoladowego (miał on odpowiednią konsystencję, aby udawać prawdziwą, a w dodatku jego ciemny kolor pozwalał stworzyć wyraźny kontrast w czarno-białych produkcjach). Zwiększony został też poziom ukazywanej przemocy, czyniąc film bardziej brutalnym.
Wierne odwzorowanie Psychozy zamiast przewidywanego sukcesu odniosło spektakularną komercyjną porażkę. Od czasu premiery każdemu, kto natknie się na informację o remaku filmu Hitchcocka, albo co więcej – zdecyduje się go obejrzeć, towarzyszy jedynie pytanie „po co?”. To znakomity przykład na to, że zwykle nie warto porywać się z motyką na słońce i ruszać czegoś, co już jest dobre.
Przepisem na sukces remaku nie zawsze jest też stworzenie anglojęzycznej wersji europejskiego filmu. Czasem nie pomaga też gwiazdorska obsada – Turysty z 2010 r. w reżyserii Floriana Henckela von Donnersmarcka nie uratował ani Johnny Depp, ani Angelina Jolie. Francuskojęzyczny pierwowzór, Anthony Zimmer (2005 r., reż. Jérôme Salle) również nie spotkał się z zachwytami krytyków, został jednak przyjęty zdecydowanie cieplej niż hollywoodzki comeback. W zależności od wersji – tłumacz Francois (Anthony Zimmer) lub amerykański turysta Frank (Turysta) zostaje wplątany w niebezpieczną na skalę międzynarodową aferę. Akcja brzmi zachęcająco, tak jak połączenie thrillera z romansem – dreszcze grozy i subtelny wątek miłosny to gotowy przepis na sukces. Zapewne tak pomyśleli twórcy amerykańskiego remaku, zabrali się więc za tę historię, doprawiając ją większym budżetem i bardziej znanymi twarzami.
Coś jednak poszło nie tak. Być może zabrakło chemii, widocznego przyciągania i „tego czegoś” między Jolie i Deppem. Prawdopodobnie akcja okazała się zbyt zagmatwana i zbyt powolna, żeby podbić serca szerokiej publiczności. Piękne widoki i gwiazdy błyszczące na włoskim niebie nie zrekompensowały aktorsko-scenariuszowego niewypału. Do tego stopnia, że tomatometr (procent krytyków na stronie Rotten Tomatoes, którzy dali danemu filmowi pozytywne recenzje) wyniósł jedynie 21%. Chociaż w tym przypadku była okazja, żeby naprawić niedociągnięcia oryginału, nie została ona wykorzystana.
Przykłady remaków, które zaliczyły spektakularną klapę można mnożyć w nieskończoność. Wśród nich na wyróżnienie zasługuje kiepski i pozbawiony sensu nawet według obsady Koszmar z ulicy Wiązów z 2010 r. (oryginał powstał w 1984), Na fali (2015) nieudolnie powracające do idei filmu sensacyjnego z surferskim motywem (oryginał z 1991 r.) czy Drabina Jakubowa (2019) tracąca cały sens pierwowzoru sprzed trzydziestu lat.
Wiele postaci
Zdarza się jednak, że remake dorównuje lub nawet przebija oryginał. Za jeden z takich można uznać 12 małp w reżyserii Terrego Gilliama (1995) odtwarzający historię opowiedzianą w Filarze Chrisa Markera (1962). Pierwowzór jest 28 minutowym dziełem ukazującym zgliszcza zniszczonego Paryża, w których grupa wciąż żyjących mieszkańców próbuje znaleźć sposób na podróż w przeszłość lub przyszłość, by wezwać inne pokolenia do działań ku ocaleniu ludzkości i całego świata. To obraz złożony w znacznej części ze statycznych ujęć, nierzadko jednak opisywany jako przełomowy dla kina.
Jego współcześniejszy odpowiednik podejmuje dokładnie ten sam problem – ocalała ludzkość stara się znaleźć sposób na zapobiegnięcie katastrofie poprzez podróże w czasie. Tym razem nie był to jednak film krótkometrażowy, a ponad dwugodzinny dramat połączony z kinem science-fiction. W rolach głównych gorące nazwiska lat 90. – Brad Pitt i Bruce Willis. Tym razem hollywoodzka otoczka nie popsuła magii kina. Gilliam sięga do rozwiązań wykorzystanych przez Markera w oryginale, nie stara się jednak tworzyć idealnej kopii. 12 małp rozwija pokazaną wcześniej historię i pozwala jej wybrzmieć w najlepszy możliwy sposób.
Bardzo ciekawym przypadkiem jest film Funny games w reżyserii Michaela Hanekego. Na przestrzeni lat powstały dwie wersje dzieła – w 1997 w języku niemieckim oraz 2007 po angielsku. Zarówno za pierwowzorem, jak i remakiem stoi ten sam reżyser – Haneke. Oba filmy, jak to w remakach bywa, opowiadają o tym samym. Spokojne życie typowej, trzyosobowej rodziny zostaje zaburzone, gdy w ich domu letniskowym pojawia się dwóch młodych mężczyzn. Z niewiadomego powodu postanawiają uczynić z właścicieli domku własnych zakładników, zmuszając ich do gry w sadystyczne (w aspekcie fizycznym i psychologicznym) zabawy. Mimo niewielkiej ilości przemocy pokazanej wprost, film pozostaje niezwykle brutalny i niewątpliwie trudny w odbiorze. Często obie wersje opisywane są jako jedne z najbardziej niepokojących i strasznych dzieł kinematografii. Ale dlaczego właściwie reżyser zdecydował się na nakręcenie dwa razy tego samego? Po pierwsze, początkowym planem na film z 1997 r. było nakręcenie go w języku angielskim i umiejscowienie akcji w Stanach Zjednoczonych. Ze względu na różne przeszkody reżyser musiał w tamtym momencie z tego zrezygnować, pozostać w rodzimej Austrii i do produkcji zaangażować niemieckojęzycznych aktorów. Po drugie, wydaje się, że późniejsza wersja lepiej oddaje pierwotny zamysł twórcy, trafiając z komentarzem na temat przemocy do szerszego grona odbiorców.
Nieczęsto zdarza się, aby ta sama historia uzyskała podobnie dobre recenzje za każdym razem – Hanekemu jednak się to udało.
Na liście jednych z lepszych remaków może znaleźć się także Vanilla Sky przenosząca na grunt amerykański hiszpański pierwowzór, Narodziny gwiazdy z 2018 r. stanowiące dosyć dobrą konkurencję dla wersji z 1976 (nie był to jednak oryginał – pierwowzór powstał w latach 30. XX w.) czy Suspiria Luki Gaudagnina, wprawdzie zbierająca mieszane opinie od osób znających ten sam horror w reżyserii Daria Argento, ale niezaprzeczalnie będąca wizualnym hołdem dla oryginału.
Zniszczone sacrum
Aktualnie wielu kinomanów czeka na nową wersję Nosferatu w reżyserii Roberta Eggersa. Trudno jednak powiedzieć, czy tak to końca jest to remake – film o tym samym tytule z 1922 r. (reż. F. W. Murnau) to oparta na motywach Draculi Brama Stokera opowieść o agencie nieruchomości, który chcąc podpisać umowę na zakup nieruchomości, trafia do zamczyska wampira Nosferatu. Twórcy nie mieli wówczas praw do adaptacji książki Stokera, postanowili więc pozmieniać niektóre elementy scenariusza tak, żeby nie była to identyczna historia (oglądając Nosferatu. Symfonię grozy nietrudno jednak się domyślić, co było materiałem źródłowym). Oryginał z lat 20. XX w. to film niemy, nakręcony z wykorzystaniem dostępnych wówczas technik. Nowszą wersję klasyka zaproponował w 1979 r. Werner Herzog, otwarcie nazywając już swojego wampira Draculą. Trochę później powstał natomiast Dracula (1992, reż. Francis Ford Coppola), będący jawną adaptacją książki Stokera. Ciekawe więc, jak podejdzie do sprawy Eggers – czy będzie to rzeczywiście remake Symfonii grozy, czy dzieło czerpiące zarówno z filmu Murnau, jak i książkowego Draculi.
Ogromne emocje wzbudza natomiast zapowiadana od lat nowa wersja Kruka. W 1992 r. powstała ekranizacja komiksu Jamesa O’Barra opowiadająca o powrocie zmarłego wcześniej Erica Dravena, chcącego pomścić zarówno morderstwo ukochanej Shelly, ale i własne. Towarzyszy mu tytułowy kruk, stanowiący połączenie bohatera ze światem żywych. Dzieło Alexa Proyasa szybko zyskało miano kultowego, w dużej mierze za sprawą krążących wokół niego legend i nieszczęśliwych wypadków. W czasie kręcenia filmu zmarł bowiem aktor grający Erica, Brandon Lee, syn – Bruce’a Lee. W czasie pracy nad Krukiem został przypadkowo postrzelony z broni używanej w jednej ze scen, a obrażenia były na tyle rozległe, że nie udało się go uratować. Do dziś wśród wielbicieli kina panuje przekonanie, że moment śmierci aktora został uwieczniony na taśmie filmowej i trafił do ostatecznej wersji dzieła. To stworzyło wokół Kruka atmosferę świętości, nic więc dziwnego że pomysł na stworzenie remaku spotkał się z tak negatywnym odbiorem fanów. Film jeszcze nie powstał – i nie wiadomo do końca, kiedy zawita na ekranach kin – ale już sam pomysł jest bardzo surowo oceniany. Mimo, że w rolę Erica Dravena miałby wcielić się podziwiany przez wielu Bill Skarsgård, a do tworzenie scenariusza zaangażowano Nicka Cave’a (zależnie od źródeł – według Wikipedii i IMDb zajmuje się tym tylko Zach Baylin, a Cave na spółkę z Cliffem Dorfmanem stworzyli scenariusz, który ostatecznie został porzucony), od lat nie cichnął głosy, że pierwotna wersja miała wszystko, co potrzeba i tworzenie nowej to niemal świętokradztwo.
Podobne odczucia towarzyszą planowanemu przez Netflix Znachorowi, na oryginale którego (1981) wychowały się całe pokolenia Polaków i Człowiekowi z blizną – w jego przypadku na pomysł kolejnego remaku (bo Scarface w wersji Briana De Palmy to odtworzenie oryginału z lat 30. XX w.) wpadł Diego Luna. Jak zostało podkreślone wyżej – nowe wersje starych historii mają szansę wypaść zarówno wybitnie dobrze, jak i wybitnie źle. Trudno dyskutować o ich jakości jeszcze przed premierą. Można natomiast zastanowić się nad sensem odtwarzania czegoś, co już znane – ludzie rzeczywiście lubią to, co już znają, ale zbytnia wtórność na dłuższą metę nudzi.