Netflix znów to zrobił! – przegląd najgorszych produkcji świątecznych roku 2020.
Na święta czeka prawie każdy. Bardziej lub mniej szczęśliwy, ale czeka. Chociażby dlatego, że niosą one za sobą kilka dni ustawowo wolnych od pracy, podczas których można odpocząć od uciążliwych obowiązków, zjeść parę niecodziennych przysmaków, spotkać się z rodziną i zrobić coś dobrego dla innych, czyli to, na co zwykle trudno znaleźć chwilę w nieustannym biegu wypełnionego zadaniami dnia. Wielu wprawia w przyjemną ekscytację również wiedza o tym, że wraz z pierwszą gwiazdką nadchodzą świąteczne produkcje filmowe, które w ciągu tych trzech dni można zobaczyć w ogólnodostępnej telewizji – zaczynając od Kevina samego w domu,na Krainie lodu kończąc. Utarte już w pamięci widzów tytuły nie stanowią jednak nic odkrywczego, z czego doskonale zdają sobie sprawę przebiegli twórcy lubianego obecnie Netflixa. Serwują swoim subskrybentom wachlarz „świeżych” filmów i seriali zimowych (nie zawsze jedynie świątecznych), które na pierwszy rzut oka wydają się idealną propozycją na bożonarodzeniowy wieczór przy choince. Jednak czy oferowane obecnie przez platformę produkcje warte są szczególnej uwagi? I przede wszystkim, czy oglądanie Netflixa w święta to marnotrastwo czasu i energii czy może dobrze zainwestowane minuty?
All I want for Christmas
Miłość jako temat przewodni utworów literackich lub filmowych nie jest niczym zaskakującym, jednak sposób jej przedstawienia pozostawia reżyserowi pole do popisu. Niestety, nie każdy potrafi je wykorzystać. Tak stało się w przypadku Johna Whitesella, twórcy odpowiedzialnego za szeroko promowane Randki od święta. Wspomniany film pojawił się na platformie Netflix już na ponad dwa miesiące przed świętami, co utrudniło nieco jego pozytywny odbiór zaraz po premierze, bo część widzów zwyczajnie nie zdążyła jeszcze otrząsnąć się z melancholii idącej w parze ze świętem zmarłych. Przeskok z filmów pokroju Coco czy Uwierz w ducha na dzieła w świątecznym klimacie już w listopadzie stanowił rzucenie kompletnie nieprzygotowanego widza na głęboką wodę i od początku groził zatonięciem. Jak się okazało, Randki od święta, choć z samych zapowiedzi zabawne i urocze, nie zapracowały sobie na miano dobrej komedii wyciskającej łzy z oczu (nawet te spowodowane śmiechem), ani godnie zapowiadającej nadchodzącą radość z Bożego Narodzenia.
Karykaturalne, sztampowe przedstawienie istotnego i faktycznie niekomfortowego problemu, który dotyczy dużej grupy osób i naturalnie ma w sobie potencjał, niechybnie tutaj zniszczony, odrzuca od filmu. Żaden widz nie chce oglądać nieustannie tego samego.
Produkcja niefortunnie uderzyła w ludzi samotnych, których gnębi temat świąt bez drugiej połówki u boku. Rodzice przecież zwykle zadają niewygodne pytania, zwłaszcza, gdy rodzina z daleka gości w domu. To samo dotyka Sloane (Emma Roberts), singielkę o nieco ciętym humorze i twardym charakterze, której matka nie daje spokoju od ostatniego rozstania z chłopakiem. Dziewczynie szczęśliwym trafem – jak to zawsze w komediach romantycznych bywa – udaje się wpaść na przystojnego młodzieńca imieniem Jackson (Luke Bracey), kiedy stoi w kolejce do zwrotu nietrafionych świątecznych prezentów. Nieznajomi po bardzo powierzchownym zapoznaniu się zawierają osobliwą umowę (brzmi znajomo?). Jej zasady są proste: oboje będą towarzyszyć sobie nawzajem na rodzinnych spotkaniach organizowanych z różnych powodów (wesela, Halloween itd.), a zaczną od sylwestra. Resztę fabuły każdy może naszkicować sobie samodzielnie, bez konieczności uprzedniego oglądania produkcji, ponieważ film jest tak bardzo przewidywalny i stereotypowy, że odbiorca przez większość czasu może przeglądać Facebooka, a mimo to nie zdoła przegapić żadnego ważnego wątku, w którym nie mógłby się odnaleźć. Przepełnione narzekaniem rodziców i niezręcznymi sytuacjami kolacje, stopniowe zaprzyjaźnianie się bohaterów i wzajemne dojrzewanie do decyzji o dalszym wspólnym życiu partnerskim, już w oficjalnym, a nie opartym na umowie związku, wielki happy end z buziaczkami na zamknięcie to coś, co ściele się wśród komedii romantycznych gęściej niż trup w 1917. Karykaturalne, sztampowe przedstawienie istotnego i faktycznie niekomfortowego problemu, który dotyczy dużej grupy osób i naturalnie ma w sobie potencjał, niechybnie tutaj zniszczony, odrzuca od filmu. Żaden widz nie chce oglądać nieustannie tego samego. Randek od święta nie ratują nawet ujęcia, które – choć skomponowane w całość przyjemną dla oka – pozostają podstawowe, nie zaskakują precyzją czy nowatorstwem. To samo tyczy się muzyki. Jeśli Whitesell myślał, że za sprawą ładnej, rozpoznawalnej z powodu seriali Ryana Murphy’ego (American Horror Story) i jednej z części Krzyku aktorki zyska sobie uznanie ogółu, czeka go sowite wynagrodzenie adekwatne do podjętego trudu – rozczarowanie odbiorcy.
Dla fanów stereotypów, zabawnych historii miłosnych będzie to gratka, chociaż trzeba zaznaczyć, że mowa tu o humorze niskich lotów (przykład: bohaterka wypróżnia się pod siebie, chociaż liczy sobie grubo ponad dwadzieścia lat doświadczenia życiowego). Subiektywnie oceniając, film Johna Whitesella wypada słabiej od czołowych reprezentantów gatunku na czele z Love Actually czy nawet w zestawieniu z polskimi Listami do M., Randki od święta są zatem jedynie głupawą rozrywką będącą niczym więcej jak zapychaczem przestrzeni platformy. Jak śpiewa Mariah Carey w swoim hicie: I don’t want a lot for Christmas, there is just one thing I need (nie chcę wiele na Boże Narodzenie, jest tylko jedna rzecz, której potrzebuję – tłum. red.), tak kinomaniacy, siedzący w domowym zaciszu, odcięci od możliwości pójścia do kina, potrzebują jedynie dobrego filmu. Tym razem musieli obejść się smakiem, bowiem wymarzony prezent nie czekał ich pod netflixową choinką.
Jingle Bell Rock
Miłośnicy musicali odnajdą nieco świątecznego klimatu za sprawą Dolly Parton: Christmas on the Square (w dosłownym tłumaczeniu: Dolly Parton: Boże Narodzenie na placu, w interpretacji Netflixa – Dolly Parton: Cudownych świąt!). Choć tytułowej postaci przedstawiać nie trzeba – szczególnie starszemu pokoleniu – tak należy ocenić, czy uczynienie z niej niebagatelnie rzucającej się w oczy, choć nie głównej, bohaterki było dobrym pomysłem reżysera. Nie da się zaprzeczyć, że gwiazda Dolly Parton świeciła najjaśniej na przełomie lat 80. i 90., i choć jawi się ona pozytywnie jako osoba systematycznie wspierająca kulturę, to jej wizerunek może odstraszać, bowiem artystka, która nie stroniła od upiększających operacji plastycznych, wygląda obecnie jak przerysowana, nieco karykaturalna wersja dawnej siebie. Ten niespotykany image artystki podkreślają jej bogate, zaskakujące, niemniej jednak mocno kiczowate kreacje, których nie brakuje w filmie. Siedemdziesięcioczterolatka nie grzeszy wigorem, co da się dostrzec właściwie już od początkowych scen musicalu (może to warunkować decyzję reżyserki, która obsadziła Parton w roli żebraka, oceniającego innych, pouczającego, ostatecznie przemieniającego się w anioła). U boku Dolly brakuje znanych z kinowych ekranów twarzy, które mogłyby poprawić jakość filmu. Fabuła jest dość monotonna, co sprawia, że całokształtowi brakuje dynamiki. Tak samo jak w przypadku Randek od święta, widz dostaje oklepaną historię w klimatach świątecznego country, miejscami okraszonego wstawkami godnymi najlepszego gospelu, a także dozą popowych brzmień.
Niezaprzeczalnie Debbie Allen usilnie próbowała skierować świadomość odbiorcy na coś innego niż prezenty, promowane z każdej strony w celu czysto komercyjnych zysków poszczególnych przedsiębiorstw, jednak w jej przypadku „chcieć” nie znaczyło „móc”.
Nad małym miasteczkiem Fulleville, w którym każdy wie wszystko o wszystkich, a plotki rozsiewane są lotem błyskawicy, wisi klątwa w postaci zamożnego dewelopera, łaknącego zdobycia kolejnej atrakcyjnej lokalizacji do budowy centrum handlowego, co w rezultacie zaburzy dotychczasowe funkcjonowanie organizmu miasta. W skrócie: oczom odbiorcy pokazany zostaje kolejny, chciałoby się rzec, odwieczny spór między tym, co znane i kochane, a innowacyjnymi rozwiązaniami prosto z największych metropolii świata. Teatralna scena, skoncentrowana wokół placu głównego owego miasteczka, nie jest w stanie zapewnić produkcji choć odrobiny oczekiwanego sznytu na poziomie na tyle wysokim, by dać musicalowi szansę wystawienia w jakimkolwiek teatrze. Pomysł jest przedni, godny uwagi, niestety, pozostaje oszpecony do granic możliwości. Niezaprzeczalnie Debbie Allen chciała przedstawić w swoim dziele wszelkie górnolotne myśli, które powinny towarzyszyć człowiekowi podczas świąt Bożego Narodzenia, usilnie próbowała skierować świadomość odbiorcy na coś innego niż prezenty, promowane z każdej strony w celu czysto komercyjnych zysków poszczególnych przedsiębiorstw, jednak w jej przypadku „chcieć” nie znaczyło „móc”. Można gdybać, czy zabrakło jej wyczucia, czasu, czy umiejętności. Nie pozostawia wątpliwości fakt, że Dolly Parton: Christmas on the Square stanowi połączenie różnorodnych złotych myśli, dobrych postaw, które razem tworzą jeden niespójny frazes mówiący „bądźmy dobrzy w święta”, zapominając o udzieleniu bezpośredniej odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego właściwie jest to istotne. Filmowi brakuje wyważenia, surowego oka, które wyłoniłyby jeden główny wątek, nie skupiając się na tysiącach powierzchownych drugoplanowych spraw. W rezultacie subskrybenci Netflixa mogą liczyć jedynie na ciężkostrawną, tandetną kompozycję, która zamiast stać się muzyczną sentencją bożonarodzeniową, okazała się zwyczajnym bałaganem.
Baby, it’s cold outside
Każdy marzy o tym, by wyglądać pięknie przy świątecznym stole, kiedy wśród zaproszonych gości króluje elegancja, takt i opanowanie. Idąc tym tropem, Netflix zaproponował części swoich sympatyków film Zamiana z księżniczką, który – nie da się ukryć – wypadł zaskakująco dobrze i zebrał 94% pozytywnych opinii wśród użytkowników Google’a. Nic więc dziwnego, że zapowiedź kontynuacji rozjaśniła dzień niejednemu widzowi. Sprawa wyglądała intrygująco, bo zamiast dwóch identycznych kobiet miały wystąpić trzy, a na dodatek jedna z nich miała być blondynką. 19 listopada udostępniono finalny materiał subskrybentom platformy streamingowej i faktycznie, nie można zaprzeczyć, że otrzymali oni swoje trzy księżniczki, jednak tym razem potrójna Vanessa Hudgens okazała się fatalnie nużąca. Jak mówi przysłowie: co dwie głowy to nie jedna; sprawdziło się ono w przypadku pierwowzoru, nie znalazło zastosowania w kontynuacji.
Pomysł na fabułę, choć oklepany, biorąc pod uwagę wszystkie filmy z bliźniaczkami Olsen w rolach głównych, których fundamentem była zamiana (tj. Czy to ty, czy to ja, Wyzwanie, Jak dwie krople wody), zdany był na porażkę związaną z powieleniem wątku fabularnego. Jednak reżyserowi Mike’owi Rohlowi udało się uzyskać nową jakość, związaną z zamianą głównych bohaterek (granych w przypadku omawianej produkcji przez jedną osobę – wspomnianą Vanessę Hudgens). Niestety, koncepcja trójkąta pozytywnie sprawdza się w muzyce czy matematyce, ale niekoniecznie w przypadku filmowych zamian, co dokładnie obrazuje właśnie Zamiana z księżniczką 2. Podstawowym zarzutem do producentów jest wciskanie widzom kolejnej bohaterki na siłę. Co za dużo, to niezdrowo – w tym wypadku „niezdrowo” odnosi się do fabuły filmu, która straciła na wiarygodności. Spotkanie własnego sobowtóra pozostaje możliwe w realnym świecie, ale trafienie w ciągu kilkudziesięciu lat życia na dwie identyczne osoby graniczy z cudem i niestety finalnie sprawia, że cała historia jest przekoloryzowana. Obserwowanie kolejnych odsłon Hudgens jest do bólu męczące i przywodzi na myśl młodzieżowy tasiemiec, który wszyscy znają, choć niekoniecznie kochają. To jednak tylko wstęp do wyliczania wszystkich gwoździ do trumny, które świadczą o tym, że Zamiana z księżniczką 2 jest złym filmem. Naginanie rzeczywistości nie jest zbrodnią w kinowym świecie, jednak nawet stosowanie tego zabiegu wymaga trzymania się pewnych granic. Jak bardzo niewiarygodnym jest fakt, że mąż nie jest w stanie rozpoznać swojej żony po ponad dwóch latach wspólnego egzystowania? W przypadku pierwszej części, kiedy to bohaterowie dopiero się poznawali, wątek ten był w miarę akceptowalny, obecnie jest nie do przyjęcia. Ile razy można opowiadać tę samą historię? Mało tego – pokazywać sceny zbudowane w ten sam sposób (przykład: bohaterki zamieniają się miejscami, przez co jedna musi zmienić fryzurę, sposób malowania się itd., czyli w rezultacie nauczyć się robić to, czego do tej pory nie praktykowała. Czyżby pojawiło się to już w jakimś filmie?)! Cała intryga związana z oszustwem kobiet ponownie została podparta czysto romantycznymi pobudkami, które tym razem nie są wystarczające, biorąc pod uwagę istotę pomniejszych wydarzeń, które dzieją się wokół bohaterek. Pierwszym, o czym myśli księżniczka tuż przed koronacją, kiedy zmarł jej ukochany ojciec, nie jest pomaganie przyjaciółce w odzyskaniu byłego chłopaka. A może jednak? Nie, jednak nie.
Naginanie rzeczywistości nie jest zbrodnią w kinowym świecie, jednak nawet stosowanie tego zabiegu wymaga trzymania się pewnych granic.
Trudno wyłuskać jakiekolwiek plusy z dzieła Mike’a Rohla. Na uwagę zasługuje jednak niecodzienny zabieg przypisania odruchów, zachowań zarezerwowanych – według stereotypów – dla kobiet, postaciom męskim. Udowadnia to, że nie tylko płeć piękna ma prawo marudzić, pragnąć uwagi i spełnienia w miłości. Mrugnięciem w stronę fanów Zamiany… jest również odniesienie do wspomnianej w pierwowzorze pary ze Świątecznego księcia (innego sławnego świątecznego filmu Netflixa), którzy w sequelu pojawiają się na koronacji Margaret, podczas gdy w oryginalnej odsłonie stanowili bohaterów filmu oglądanego przez protagonistkę i Kevina. Należy docenić ciepłą kolorystykę kadrów, która, choć przyjemna, nie oddaje w pełni około bożonarodzeniowego klimatu. Zabrakło go w czeluści niedopracowanej fabuły, co odbiera uroku tej propozycji Netflixa. W ostatecznym rozrachunku, rzec można, że to jedynie piękna, urocza, lecz wyprana z emocji i pusta wizja świata. Brakuje blasku w tej bogatej, pałacowej scenerii, godnego szklanych pantofelków i pięknych sukienek.
Last Christmas
Niestety, w wyścigu platform streamingowych Netflix trochę się zagubił i należy przyznać, że HBO Go bije go na głowę, bo mimo że nie ma w swojej ofercie zbyt wielu propozycji świątecznych, to jeśli już jakąś przedstawia, robi to w przemyślany sposób, dopracowując większość szczegółów, na które wytrawny widz zwraca uwagę. Chęć zysku wygrała z renomą, która do tej pory osnuwała kontent amerykańskiej firmy. Można jedynie żywić nadzieję, że nie odstraszy to jej klientów. Jedno jest pewne: w ocenie bardziej wymagających widzów dla Netflixa w bożonarodzeniowej odsłonie są to ostatnie święta.
* Przedświąteczny koszmar – tłum. red.