Spodziewałam się, że początek nowego roku akademickiego pomoże mi w uporządkowaniu planu dnia. Jak bardzo się myliłam.
Grafika okładkowa: Ewa Enfer
Zamknięcie, które nastąpiło w marcu, sprawiło, że granice między czasem wolnym a tym przeznaczonym na pracę stały się jeszcze bardziej rozmyte. Mój plan dnia i tygodnia wywrócił się do góry nogami – w środę do północy grałam w planszówki, całą niedzielę poświęcałam analizom statystycznym, a poranki, zamiast zaczynać o godzinie 9, przesuwałam gdzieś w okolice jedenastej z minutami. Piłam jedną kawę za drugą, żeby choć trochę się rozbudzić; w nocy szukałam odpowiedniej strony poduszki z nadzieją, że przynajmniej raz wcześniej zasnę. W trakcie pracy nad kolejną stroną tekstu zawieszałam się na długie minuty, a moje myśli dryfowały w nikomu nieznanym kierunku. Wściekałam się na siebie, bo wcześniej, przed zamieszaniem z pandemią, miałam zaplanowaną właściwie każdą chwilę – nie było czasu na leżenie do góry brzuchem i myślenie o niczym.
Wydawało mi się, że to tylko przejściowe, że szybko przywyknę do nowego trybu życia, a czas, do tej pory tracony na dojazdy, uda mi się przeznaczyć na coś produktywnego. Myślałam, że w końcu nadrobię odkładane od nie wiadomo kiedy książki. I tak, zamiast czytać wspaniałe reportaże, powieści i zbiory felietonów wciąż czekające na swoją kolej, pochłaniałam kolejne niezbyt satysfakcjonujące i niewymagające wysiłku romansidła lub twory z kategorii fanfiction. Tych bardziej wymagających nie potrafiłam dokończyć – zakładka znajdowała swoje miejsce gdzieś w połowie i zostawała tam na długie miesiące. W niektórych przypadkach wciąż tam jest i nie zanosi się na zmiany. Raz czy dwa udało mi się posłuchać bardziej ambitnego podcastu czy obejrzeć film inny niż któraś z części Toy story czy Shreka. Nocami pochłaniałam Plotkarę wmawiając sobie, że wersja anglojęzyczna, bez napisów, pozwoli ćwiczyć mi rozumienie języka. Dosłownie raz zabrałam się za ćwiczenia fizyczne, raz otworzyłam zakurzoną książkę od hiszpańskiego i raz wzięłam do ręki ukulele. Nie napisałam żadnego artykułu do czasopisma, w którego tworzenie wkładałam tyle energii. Wszystkie te próby przeplatałam pisaniem magisterki i przygotowaniami do nowego etapu nauki, ale wciąż przygniatało mnie poczucie, że nie dam rady, nie mam siły, nie potrafię tego zrobić. Wydawało się, że moim największym osiągnięciem pozostanie ułożenie 1500 elementowych puzzli przedstawiających Narodziny Wenus Botticellego.
Kilka miesięcy później, w październiku, mój plan dnia nadal jest chaotyczny i nie potrafię nic z tym zrobić. Kupiłam notatnik, żeby wypisywać zadania i cele, pamiętać daty i rzeczy do zrobienia. Zaangażowałam się w projekt naukowy, zapisałam na nowe zajęcia, zaczęłam brać witaminy. Wciąż jednak mam problemy z mobilizacją do działania. Wstaję z jasno wyznaczonymi zadaniami na dany dzień, a dwie godziny później wszystko jest już katastrofą. Zamiast czytać zadane artykuły sięgam po Zmierzch z myślą, że inne rzeczy mogę zrobić później. Wstydzę się, bo takie zachowanie jest dla mnie nowością. Teraz muszę tłumaczyć się z opóźnień w pracy i unikać odpowiedzi na maile z pytaniami o postępy. Boję się zajrzeć do kalendarza, bo wiem, że znajdę tam kolejne niewypełnione zadania i obietnice. Miałam nadzieję, że nowy rok akademicki pozwoli na – przynajmniej częściowe – przełączenie się z trybu „chaos” i „wakacje” na tryb „praca”. Pomoże w ustaleniu rytmu dnia, wypełni czas i nie pozostawi chwili na odpływanie w dziwne rejony umysłu. Myliłam się. Nadal zarywam noce na rzecz oglądania seriali. W środku dnia nagle brakuje mi energii. Wieczorem w pośpiechu przeglądam kolejne strony analiz statystycznych. Dom, będący wcześniej świetnym miejscem na porządkowanie swoich spraw, stał się pułapką zatrzymującą mnie na długie godziny pod kocem, kuszącą kubkiem kawy na huśtawce i zachęcającą do kolejnych piętnastu minut letargu.
Sytuacja jest wyjątkowa. Pociąga za sobą funkcjonowanie inne niż na co dzień, chociaż tak bardzo tęskni się za normalnością. Kiedy znajdę swój optymalny tryb funkcjonowania? Chociaż bardzo bym chciała, wiem, że to nie będzie ani dziś, ani jutro. Może za tydzień, a może dopiero gdy będzie możliwość całkowitego powrotu do „normalnego” życia. Daję sobie czas, ale staram się coraz lepiej odnajdować w chaosie dnia codziennego. Nastawiam budzik. Poranek zaczynam od sprawdzenia listy „do zrobienia”. Próbuję nie planować niczego ponad swoje siły i myśleć o sobie dobrze, gdy uda mi się w końcu dotrzeć do zamierzonego celu. Próbuję też nie myśleć o sobie źle, gdy kolejny raz poniosę porażkę. Mówię o tym, bo wiem, że nie jestem jedyna. I wy nie jesteście z tym sami.