Jak złe komedie romantyczne rozbiły całkiem dobre związki i co obejrzeć w walentynki, żeby nie zwariować.
Grafika okładkowa: Maja Turkowska
Ten tekst miał wyglądać inaczej. Od tego właściwie można by zacząć. Pomimo (o zgrozo) „walentynkowej” motywacji, nie zamierzam pisać o przecenionych tandetnych bombonierkach w kształcie serca i pluszowych misiach ani proponować dwudziestu sposobów na idealny wieczór z partnerem/partnerką. Nie zamierzam w tym tekście też tłumaczyć bezwzględnej chemii miłości – nie mam ku temu predyspozycji ani fachowej wiedzy. Nie zamierzam również nikogo namawiać do założenia Tindera i planowania szalonych wycieczek z nieznajomymi na odległą od codziennego życia planetę one night standów. Tym bardziej nikogo nie chcę przekonywać o wyższości związków stabilnych i długotrwałych, zakończonych ślubem i dziećmi (sic!). Takie historie tylko w filmach. A może i nawet nie.
I żyli długo i…
Nie jestem największą fanką rom-comów. Na myśl o czternastym lutego czuję odruch wymiotny, a widząc koreańskie dramy o perypetiach głównych bohaterów, mam ochotę schować głowę w piasek i zapomnieć o tym, że ludzkość była w stanie wytworzyć coś równie żenującego. Bez jaj. Nie zmienia to faktu, że podobnie jak znaczna większość moich rówieśników zostałam zaprogramowana przez te wszystkie niesamowicie mizoginiczne historie miłosne. Zaczynając od bajek „dla dziewczynek”, kończąc na filmach „dla kobiet”, w których to główną motywacją bohaterów jest… wejście w związek!
Ale załóżmy, dla dobra sprawy (i powodzenia tego tekstu), że jednak… udało się. ON i ONA są razem. W końcu. Już szczęśliwi. Na zawsze. On może trochę nie bardzo przypomina Ryana Goslinga, a ona Emmę Stone, ale dają radę. No i co? No i jednak nie jest tak pięknie.
Przykładów nie trzeba szukać daleko, najlepiej zacząć od lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pretty Woman, Dziennik Bridget Jones, Słodki listopad, Kiedy Harry poznał Sally czy rodzimy Kogel Mogel. Dorzucić można jeszcze Kocha, lubi, szanuje, może świeżutki Randki od święta czy 50 twarzy Greya. Każdy z tych filmów przekazuje widzowi jedną, istotną wiadomość. No, może jednak trzy. Numero uno: żeby żyć długo i szczęśliwie, musisz wejść w heteroseksualny związek. Numero dos: dla tego związku musisz poświęcić wszystko, a w grze o partnera lub partnerkę wszystkie chwyty są dozwolone. Numero tres: kiedy już ostatecznie ją/go zdobędziesz (bo oczywiście wiadomo, że to jest nieuniknione, pomimo wszystkich przeciwności losu, które wspólnie pokonacie), wszystko magicznie się ułoży. Twój przyjaciel gej znajdzie przystojnego chłopaka i będzie rzucał kwiatki na waszym weselu, a przyjaciółka urodzi pięknego azjatyckiego synka i wszystko już zawsze będzie wspaniale. Będziecie się widywać na wspólne kolacje, imprezy, teściowie będą dziwni, ale jednak cudowni i tak dalej, i tak dalej…
Brzmi nieco zbyt pięknie, prawda? A jednak nie da się ukryć, że obraz mężczyzny, który z całych sił ubiega się o swoją oblubienicę (nie oszukujmy się, w tych filmach to zawsze ON zaprasza na randkę, to ON kupuje jej kwiaty, później to ON popełniła wpadkę, by ONA mogła mu ją wybaczyć) wyrył się w zbiorowej świadomości. Stąd przecież te wszystkie rozczarowania, kiedy jednak Pan Idealny w prawdziwym życiu okazuje się Panem Nie-Tak-Idealnym, bo na randkę przyszedł bez bukietu róż albo wina. Przyniósł za to piwo i paczkę chipsów. Albo nawet tego nie przyniósł. A na walentynki to nie zaproponował nawet głupiej pizzy!
W takich momentach wykreowane przez kulturę oczekiwania spotykają się z rzeczywistością. I niszczą wszelkie hipotetyczne szanse na sukces. Ale załóżmy, dla dobra sprawy (i powodzenia tego tekstu), że jednak… udało się. ON i ONA są razem. W końcu. Już szczęśliwi. Na zawsze. On może trochę nie bardzo przypomina Ryana Goslinga, a ona Emmę Stone, ale dają radę. No i co? No i jednak nie jest tak pięknie. Po ciasnej kawalerce walają się brudne skarpetki, niepozmywane naczynia zalegają w zlewie, a chusteczki po nocach spędzonych na wypłakiwaniu żalów wypadają ze śmietnika. Na pomoc przychodzi im terapeuta dla par, na którego średnio mają pieniądze, bo trzeba zapłacić rachunki, kupić proszek do prania, a durex też swoje kosztuje. A wszystko to nijak ma się do filmowej rzeczywistości.
Druga strona medalu
Na pomoc przychodzą w takim momencie odczarowujące filmy o miłości. Całe szczęście, nie jestem osamotniona w niechęci do przesłodzonych historii, które jednak niechlubnie ukształtowały zachodni konstrukt relacji romantycznych. Jak wspomniałam, nie jestem fanką rom-comów. Może czasem obejrzę jakiś pod kołdrą, kiedy wydaje mi się, że nikt nie widzi (przysięgam, że robię to wyłącznie w celach naukowych!). Nie oznacza to jednak, że nie przepadam za filmami o miłości. To zupełnie inna bajka. Tu lista mogłaby być o wiele dłuższa, ale nikt nie ma tyle czasu, by nadrabiać wszystkie zaległości.
Zaczynając od wyboru partnerki lub partnera: to powinno być proste. Świat przecież zaludniony jest kobietami o aparycji Sandry Bullock skrzyżowanej z Kate Winslet. A każdy mężczyzna to taki trochę Jude Law albo chociaż Timothee Chalamet. Prawda?
Czasami jednak może zdarzyć się tak, że on nieco bardziej przypomina Larsa Lindstorma, a ona… no cóż. W Miłość Larsa (2007, reż. Craig Gillespie) nic nie jest takie proste. To lekko przerysowana, nieco abstrakcyjna historia o niezwykle introwertycznym mężczyźnie, który pewnego dnia przyprowadza do domu brata swoją „dziewczynę”. Film dekonstruuje przeróżne klisze, igrając ze stereotypem silnego, nieczułego mężczyzny, który potrzebuje kobiety jedynie do uprawiania seksu i robienia mu prania. Lars jest jego zupełnym przeciwieństwem. Film ukazuje czuły obraz przejmującej samotności, powstającej ze strachu przed prawdziwą bliskością, która wymaga przecież wiele odwagi.
Świat przecież zaludniony jest kobietami o aparycji Sandry Bullock skrzyżowanej z Kate Winslet. A każdy mężczyzna to taki trochę Jude Law albo chociaż Timothee Chalamet. Prawda?
Równie samotny i czuły jest bohater Her (2013, reż. Spike Jonze), piszący za innych listy rozwodnik, który ukojenie znajduje w kontakcie z systemem operacyjnym o imieniu Samantha. Theodore (główny bohater) jest w pewnym sensie ucieleśnieniem pragnienia pokochania niemożliwej i nieosiągalnej osoby. Ostrzegam, że nie jest to jedynie historia miłosna, pomimo dominującego motywu romantycznego. Nieco podobnie jak w Blade Runnerze 2049 (2017, reż. Denis Villeneuve) czy też Ex Machinie (2014, reż. Alex Garland) twórcy zadają pytanie, gdzie jest granica uczucia, które nazywamy miłością i kto (co?) ma prawo go doświadczać.
Wspominając o niemożliwej osobie, można by pomyśleć o istocie idealnej. Wykreowanym perfekcyjnym partnerze, który spełnia wszystkie oczekiwania, lubi takie same filmy, kocha zmywać naczynia, wyjadać z sosu groszek, którego my nienawidzimy, a do tego wygląda jak osoba ze snu. Co, gdyby spotkanie tej jedynej, wymarzonej osoby było możliwe? Co, gdyby ona mogła nagle, pewnego dnia zapukać do drzwi i wprosić się do naszego życia? Cóż, tak właśnie w życiu Calvina pojawia się Ruby Sparks. Idealna. Jakby stworzona na podstawie fantazji spisanych w książce, której autorem jest główny bohater. Film Ruby Sparks (2012, reż. Valerie Dayton, Jonathan Faris) choć praktycznie po części wpasowuje się w konwencję komedii romantycznej, sięga nieco głębiej, rozprawiając się z wizją idealnej partnerki, która spełnia wszystkie oczekiwania, jakie można by wobec niej mieć.
Jeżeli jednak udałoby się komuś spotkać tę idealną, o której będzie marzył nocami i dniami, nawet gdy utknie w nieszczęśliwej relacji z inną osobą… No tak, może ją stracić. Love (2015, reż. Gaspar Noe) to słynny obraz rozpadającej się relacji doskonałej, przesycony sugestywnymi scenami łóżkowymi (chlubny, lub i niechlubny, wytrysk w kinach pokazywany w 3D). Ci, którzy jednak nie przepadają za taką ilością golizny na ekranie (choćby i w transowej opowieści Gaspara), mogą sięgnąć po film Enter the void tego samego reżysera, by zatopić się w pośmiertnej podróży duszy związanej z tym światem miłosną obietnicą.
Love is in the air
Jasne jest, że temat miłości to niekończący się wór inspiracji i kontekstów, których pełna eksploracja pozostaje absolutnie niemożliwa. Pomimo najszczerszych chęci, nie mam czasu ani miejsca na skrupulatną analizę fenomenu viralowych Bridgertonów czy pełnego zjawiska queerowej miłości, seksualności, aseksualności, chemii zakochanego mózgu i działania adrenaliny na ludzkie ciało. Nie potrafię również udzielać sensownych rad sercowych (to najlepiej robi królowa Okuniewska) ani wskazać wszystkich piosenek o miłości, a jest ich z pewnością o kilka tysięcy więcej niż filmów o podobnej tematyce.
Nieskończone zbiory, będące zapisem historii związków, udanych czy nie, świadczą o ludzkiej obsesji na punkcie miłości. Czyżby wytworzonej przez komedie romantyczne? A może to wina Wertera, Mickiewicza, Petrarki i Boccaccia? Nie mnie rozstrzygać tę kwestię.