Dlaczego zawsze trzeba sprawdzać źródła.
Na początku 2022 r. wydawnictwo Sensus zapowiedziało publikację tłumaczenia książki Debry Soh Gender bez emocji (w oryginale: The end of gender: Debunking the myths about sex and identity in our society). Chociaż osobom niezainteresowanym tematem mogło to umknąć, w pewnych rejonach mediów społecznościowych zawrzało. Prawicowi publicyści wyrażali zachwyt nad tym, że w końcu ktoś pisze rzetelnie i naukowo o kwestiach związanych z tożsamością i identyfikacją płciową. Osoby z lewicowej bańki podchodziły do tego zgoła inaczej – zwracały uwagę na kiepską metodologię badań przytaczanych przez autorkę, interpretowanie wyników tak, żeby pasowały do narracji i patrzenie na wszystko przez pryzmat własnych poglądów. Kto miał rację? Zamiast odpowiadać wprost na to pytanie, lepiej wykorzystać przykład Gender bez emocji do omówienia tego, jak weryfikować informacje i na co zwracać uwagę, żeby nie wpaść w pułapkę fałszywych autorytetów.
To komu w końcu wierzyć?
Ze strony Debry Soh można dowiedzieć się, jak wiele osób ze świata nauki i kultury poleca jej książkę. Steven Pinker, psycholog i językoznawca, opisał Gender bez emocji jako spełniające jego oczekiwania, wyjaśniające kwestie tożsamości płciowej bez strachu i z dużą dozą zdrowego rozsądku. Richard Dawkins, etolog, napisał tylko, że bardzo poleca nową książkę tej autorkii wspiera walkę o prawdę. Na tyle okładki wśród poleceń pojawiło się także nazwisko Simona Baron-Cohena, psychologa rozwojowego. To jedyna osoba z wymienionych zajmująca się różnicami płciowymi u ludzi. Warto zwrócić też uwagę na Michaela Shermera, historyka nauki na co dzień zajmującego się obalaniem twierdzeń pseudonaukowców. Poza tym tytuł polecają też konserwatywni komentatorzy polityczni – wśród nich Ben Shapiro i Douglas Murray, a także wielu dziennikarzy i publicystów zwracających przede wszystkim uwagę na empatię i wrażliwość autorki.
Wydaje się więc, że skoro są to nazwiska znane, a niektóre cenione w nauce, to recenzjom można zaufać. Zaskakujące okazuje się jednak to, że na temat książki nie wypowiedział się żaden seksuolog czy inny specjalista zajmujący się kwestiami tożsamości płciowej. W gronie recenzentów są wprawdzie psychologowie, ale tytuł naukowy z danej dyscypliny nie oznacza, że dana osoba zna się na wszystkich jej aspektach. Specjalista od rozwoju językowego i psychologii ewolucyjnej nie musi, a często po prostu nawet nie stara się znać zawiłości zagadnień związanych z innym obszarem wiedzy pozornie z tej samej dziedziny.
W czasie studiów zdobywa się wiedzę na temat większości obszarów zgłębianej tematyki, jest to jednak dosyć powierzchowne – program nauczania nie pozwala zazwyczaj na szerokie omówienie wszystkich zagadnień. Później natomiast, jeśli ktoś decyduje się na karierę naukową, musi wybrać obszar, w którym będzie się szczególnie szkolić. Biorąc pod uwagę aktualny stan środowiska akademickiego i sposób gromadzenia wiedzy, niemożliwe jest zostanie specjalistą w każdym obszarze np. psychologii. Uzyskany tytuł doktora czy profesora nie pozwala więc na wypowiadanie się w dowolnej kwestii związanej z nauką, a nierzadko cenniejsze byłoby stwierdzenie „nie znam się na tym, proszę zapytać o zdanie specjalistę w temacie”. Nie oznacza to również, że takie osoby nie mogą komentować książki z pozycji czytelnika – trzeba jednak mieć świadomość, że wykorzystanie danego nazwiska do promocji nie pozostaje bez znaczenia. Co więcej, tytuł naukowy sugeruje, że ma się do czynienia z ekspertem. Ale skoro, mimo bycia lekarzem, dentysty nie pyta się o radę w kwestii złamanej ręki, tak niekoniecznie powinno się polegać na opinii naukowca wypowiadającego się na temat nie z jego własnej dziedziny.
Polecenia na okładce Gender bez emocji od razu przyciągają uwagę. To, na co patrzy się rzadziej, to stopka redakcyjna na pierwszych stronach. A w przypadku tej książkiokazuje się, że nie przeszła ona przez redakcję merytoryczną, nie była też poddana procedurze peer review (standardowa we współczesnej nauce recenzja dokonywana przez osoby ze środowiska naukowego, oceniająca wartość merytoryczną i metodologiczną pracy). I chociaż autorka uzyskała stopień doktora, nie oznacza to, że nie popełniła błędu w treści książki i należy bezgranicznie ufać jej słowom. Brak oceny zawartości Gender bez emocji przez innych seksuologów poddaje pod wątpliwość bezstronność i rzetelność Soh.
Zbieranie wiśni
Jednym z łatwiejszych sposobów na zakrzywienie narracji w artykułach naukowych i popularnonaukowych jest tzw. cherry picking, czyli wybieranie dowodów i przypadków potwierdzających zakładane stanowisko przy jednoczesnym ignorowaniu danych zaprzeczających danemu stwierdzeniu.
Gender bez emocji Debry Soh posiada obszerną bibliografię i wiele odniesień zarówno do artykułów naukowych, jak i (mniej znaczących w tym przypadku) publicystycznych. Wiele z nich pochodzi ze znanych i cenionych czasopism naukowych, takich jak na przykład Personality and Individual Differences czy Developmental Psychology. Obok nich można jednak znaleźć teksty publikowane w Quillette, libertariańskim dzienniku mierzącym się z krytyką dotyczącą przedstawiania jednostronnej, wyłącznie prawicowej i konserwatywnej narracji. Autorka wybiera przy tym prawie wyłącznie artykuły potwierdzające jej punkt widzenia, oszczędnie odnosząc się do dowodów mogących potwierdzać coś przeciwnego. Oczywiście nie da się przywołać wszystkich dostępnych tekstów w danym temacie – jest ich zwyczajnie za dużo, w dodatku napisanych w różnych językach, przez co dotarcie do niektórych może okazać się bardzo trudne. Nie zwalnia to jednak autora z odpowiedzialności za rzetelność przeglądu literatury. Uczciwie jest przynajmniej wspomnieć o istnieniu tekstów z wynikami mogącymi burzyć narrację przedstawioną w danej książce, zaproponować czytelnikowi kolejne lektury, żeby mógł zapoznać się też ze zdaniem drugiej strony. Zapobiega to tworzeniu fałszywego obrazu zarówno nauki, jak i opisywanej przez nią rzeczywistości.
Inną metodą manipulacji faktami są dowody anegdotyczne – opieranie ogólnych wniosków na własnych doświadczeniach. Sama autorka proponuje czytelnikowi: sprawdź profil naukowca na stronie jego uczelni, czy nie ma tam słów takich jak „nierówność społeczna”, „z własnego doświadczenia” czy „patriarchat”. Pomijając zasadność zwracania uwagi na zajmowanie się nierównościami społecznymi czy patriarchatem, opieranie się wyłącznie na własnym doświadczeniu jest ważnym sygnałem ostrzegawczym. Wnioski wyciągane na podstawie takich dowodów to niekoniecznie fałsz, może rzeczywiście komuś udało się zaobserwować pewną prawidłowość. Brakuje im jednak wiarygodności – nie można na podstawie jednego przypadku odnosić się do całej populacji ludzkiej. Wystarczającego dowodu na potwierdzenie stwierdzeń naukowca nie stanowi też powiedzenie „w mojej opinii…”, „według mnie…”. Jeśli osoba pisząca tekst nie ma wiarygodnych danych na poparcie wypowiadanych przez siebie słów, powinna unikać takich stwierdzeń i nie wykorzystywać własnego autorytetu do uwiarygodnienia swojej narracji.
Jakość kontra ilość
To, na co zawsze trzeba zwrócić uwagę przy interpretacji wyników badań, to metoda, której użyto do jego przeprowadzenia. Z grubsza metody badań naukowych można podzielić na ilościowe – liczbowo opisujące analizowane zjawisko, w naukach społecznych m.in. za pomocą kwestionariuszy mierzących natężenie jakichś cech, i jakościowe, w których nie używa się parametrów liczbowych. Zamiast tego przeprowadza się wywiady, analizuje dzienniki czy obserwuje wybraną grupę. Kładzie się w nich nacisk na dogłębną analizę zjawiska, bazując na stosunkowo małej próbie badawczej, np. organizując grupę fokusową obejmująca kilka lub kilkanaście osób. Według Debry Soh dyscypliny wykorzystujące przede wszystkim drugi typ metod nie mogą być uznane za naukę. Wyrzuca więc z tej grupy badania społeczne nad tożsamością płciową i feminizmem, na piedestale stawia natomiast nauki ścisłe (pisze nawet: uważam, że osoby wspierające teorie o tworach społecznych robią to, ponieważ w szkole nie radziły sobie z naukami ścisłymi. Może te ich nie interesowały, może były dla nich niezrozumiałe, więc ludzie tacy zwrócili się ku innym trendom w myśleniu). Dyskredytuje też naukowców zajmujących się filozofią, językoznawstwem i edukacją, sugerując, że artykuły pisane przy ich współpracy lepiej omijać.
Takie podejście prowadzi do niebezpiecznego redukcjonizmu i całkowitego pomijania aspektów społecznych wielu zagadnień – nie wszystko da się opisać za pomocą liczb, a dobrze przeprowadzone badania jakościowe często mogą dostarczyć więcej informacji niż ilościowe. Sprowadzanie wszystkich zachowań ludzkich do biologii i ignorowanie roli środowiska i wychowania sprawia, że przekreślona zostaje ogromna część osiągnięć psychologii i socjologii. Według autorki zdecydowaną większość wyborów i zainteresowań można wyjaśnić wpływem testosteronu w życiu płodowym. Ponadto neguje ona też teorię wzorów osobowych – bez znaczenia miałoby być to, czy istnieje kobieca reprezentacja w różnych obszarach zawodowych, bo jeśli jakaś osoba chce odnieść sukces – zrobi to bez względu na przeszkody takie jak chociażby płeć. Z nowych badań na gruncie psychologii wiadomo jednak, że nawet już brak feminatywów w ogłoszeniach o pracę zniechęca znaczną część kobiet do aplikowania o stanowisko (szczególnie jeśli chodzi o wysokie pozycje – pokazały to badania przeprowadzone w 2016 r. przez Lisę Horvath i Sabinę Szczesny).
Debra Soh stawia na ilość nie tylko jeśli chodzi o metody badań. Nie biorąc pod uwagę rozwoju nauki, zmian dotyczących etyki prowadzenia badań i publikowania wyników, poleca czytelnikom sięganie po artykuły starsze niż dziesięć lat, a jako argument podaje to, że… jest ich więcej niż nowych źródeł. Czymś niewyobrażalnym wydaje się jej zanegowanie setek przestarzałych artykułów przez kilka czy kilkanaście nowych, przynoszących zgoła odmienne dowody. To rzeczywiście zdarza się dosyć rzadko – zazwyczaj przez długi czas wiedza się kumuluje, rewolucje w nauce nie dzieją się codziennie. Często wyniki różnych badań okazują się zwyczajnie niespójne i trudno wydawać kategoryczne sądy na temat tego, „jak jest”. Naukowczyni proponuje więc czytelnikom: jeśli szukasz czegoś podstawowego, to dobrym pomysłem są treści starsze niż dziesięć lat, liczone od dnia wydania tej książki. Wszystko, co opublikowano w ciągu ostatnich kilku lat, jest problematyczne. Nie twierdzę, że nie ma dobrych nowych źródeł, ale sugeruję, by uważnie je przesiać. Skrupulatne wybieranie lektury rzeczywiście jest istotne – to rada dotycząca sięgania po treści starsze niż dziesięć lat zapala czerwoną lampkę. Dekada w nauce to bardzo dużo, szczególnie przy aktualnym zawrotnym tempie rozwoju, nierzadko mówi się nawet, że wszelakie kompendia, przez to że ich przygotowanie trwa długo, już w momencie wydania są nieaktualne. Dobrą praktykę stanowi sięganie po artykuły z recenzowanych czasopism, nieopieranie się wyłącznie na pojedynczych tekstach, a na metaanalizach – artykułach podsumowujących wiedzę w danym obszarze i starających się wyciągnąć z ogromu wyników najbliższą prawdzie konkluzję. Nie chodzi więc o to żeby ufać ilości i wiekowi publikacji, a ich jakości.
Wiedza tajemna
Dotarcie do wyników najnowszych badań dla osoby spoza akademickiego świata może okazać się trudne, a czasem nawet niewykonalne. Pierwszą przeszkodą jest wysoka cena, jaką trzeba zapłacić za dostęp – wciąż większa część czasopism naukowych za możliwość przeczytania opublikowanych artykułów żąda wysokich opłat, nierzadko sięgających kilkudziesięciu dolarów za jeden tekst. Nie będąc naukowcem albo chociaż studentem z (niemal) nieograniczonym dostępem do zasobów bibliotek akademickich, niezwykle trudno nadążać za tym, co dzieje się w nauce. Ciężko też w takiej sytuacji zweryfikować wiadomości pojawiające się w artykułach i książkach popularnonaukowych – poza światem akademickim niewiele osób wie, gdzie właściwie szukać artykułów źródłowych i jak interpretować ich wyniki. Nie powinna to być wiedza dostępna dla garstki osób – w idealnym świecie wokół nauki panowałaby atmosfera przystępności i zaciekawienia.
Kolejna przeszkoda, nierzadko trudna do pokonania, to język, jakim pisane są artykuły naukowe. Pełen żargonu, specjalistycznego słownictwa i skomplikowanych obliczeń wydaje się nieprzystępny dla przeciętnej osoby sięgającej po tekst bez wcześniejszego przygotowania akademickiego. Dodatkowo najważniejsze prace pojawiają się przede wszystkim w języku angielskim, którego nie musi znać każda osoba chcąca powiększyć swoją wiedzę o świecie. Wiele czasopism oraz portali informacyjnych i popularnonaukowych stara się sparafrazować teksty tak, aby stały się łatwiejsze do zrozumienia. Za tym idzie jednak wiele uproszczeń, a często także błędów i nadinterpretacji opisywanych wyników. Chcąc więc dowiedzieć się więcej na temat odkryć współczesnej nauki, trzeba albo być specjalistą, albo niezwykle uważać, żeby nie wpaść w pułapkę fałszywych informacji.
Debra Soh słusznie zwraca uwagę na trudności w dostępie do rzetelnej wiedzy. Tworzy jednak, szczególnie wokół swojej książki, atmosferę przekazywania czytelnikom jakiejś wiedzy tajemnej, do której zwykły śmiertelnik nie ma dostępu. To sprawia, że zamiast pokazywać ogólnodostępność nauki, sugeruje, że tylko wybrani mogą do niej dotrzeć i ją zrozumieć – powodem w przypadku Gender bez emocji ma być jej kontrowersyjna treść, a mówienie prawdy na temat tożsamości płciowej ma swoją cenę, zwłaszcza dziś. Jeśli jednak wyniki przytaczanych przez Soh badań i ich interpretacja pozostaje w zgodzie z aktualną wiedzą, nie powinna bać się, że ktoś potraktuje czytanie jej dzieła jako coś wstydliwego. Chyba że nie w każdym momencie mówiła prawdę. A to można zweryfikować, tylko posiadając rzetelną wiedzę na temat sprawdzania źródeł.