Mulan zapowiadano od dawna. Z powodu pandemii premierę przesuwano wielokrotnie, jednak po kilku miesiącach film ostatecznie zawitał do polskich kin. Czy Disney sprostał oczekiwaniom widzów, którzy niegdyś tłumnie zakochali się w oryginalnej animacji?
Już z początkiem prac nad filmem studio zapowiedziało, że Mulan nie będzie takim samym remakiem live action, jak jego poprzednicy. Mogło to wynikać z decyzji reżyserki Niki Caro, która oświadczyła, że wyreżyseruje tę produkcję pod warunkiem zupełnej swobody artystycznej. Czy angaż tej twórczyni wyszedł Disneyowi na dobre? Zdecydowanie nie. Część widzów już przy okazji wiadomości, że w Mulan nie pojawią się ikoniczne piosenki znane z animacji, zrezygnowała z oczekiwania na realistyczną wersję aktorską. Oliwy do ognia dodały również doniesienia o nieobecności smoka Mushu, ponieważ, jak twierdzili twórcy, film miał stanowić poważną historię wojenną, zupełnie odrębną od bajki z 1998 roku. I nie byłoby w tym nic złego, przecież reżyserka ma prawo do własnej interpretacji artystycznej, gdyby nie zabrakło jej konsekwencji. Usunięcie smoka, czyli jednej z bardziej charakterystycznych dla Disney’a postaci, zastąpiono kuriozalnym pomysłem Feniksa (wyglądającego bardziej jak latawiec niż legendarne stworzenie) i zmiennokształtnej czarownicy Xianniang. Co takiego wnoszą do „poważnego filmu wojennego” fantastyczne postacie, którym daleko do charyzmy oryginalnego Mushu i świerszcza Cri-Kee? Nie wiadomo.
Nie pociesza również strona techniczna produkcji. Efekty specjalne wyglądają jakby odpowiadała za nie grupa znajomych, chcących wypuścić swój pierwszy film na DailyMotion, montując go na kolanie w Windows Movie Maker, a nie rozsławione na cały świat studio filmowe. Scenariusz i dialogi napisane są tak fatalnie, jak tylko mogą być: zdecydowana większość wypowiedzi bohaterów zawiera zaledwie płytkie relacje z wydarzeń albo sztampowe moralitety i ckliwo-żałosne frazesy. Gorsze są jedynie postacie i kwestia ich wielowymiarowości. Bajkowy Li Shang, tutaj Honghui, jest przezroczysty i przez to całkowicie obojętny widzowi, który przez całą długość filmu nie dowiaduje się o nim niczego. Jedynie Mulan ma jakiś prowizoryczny background, choć również pozostawiający wiele do życzenia i ostatecznie zupełnie niewykorzystany. Aktorka odgrywająca jej rolę – Yifei Liu – charyzmatycznie nie podołała zadaniu, a jej Mulan jest irytującą dziewczyną z małej wioski, która niby stara się uciec od swojego „przeznaczenia” i uratować honor rodziny, ale w rezultacie tylko rzuca nic nieznaczącymi fragmentami zdań.
Usunięcie smoka, czyli jednej z bardziej charakterystycznych dla Disney’a postaci, zastąpiono kuriozalnym pomysłem Feniksa i zmiennokształtnej czarownicy Xianniang. Co takiego wnoszą do „poważnego filmu wojennego” fantastyczne postacie, którym daleko do charyzmy oryginalnego Mushu i świerszcza Cri-Kee? Nie wiadomo.
Długo można by wymieniać wady najnowszej produkcji Disneya, bo, w istocie, trudno doszukać się w niej jakichkolwiek pozytywnych aspektów. Należy jednak oddać reżyserce, że przynajmniej starała się pchnąć w remaki live action nieco świeżości i ruszyć ze studiem w kierunku zgoła przeciwnym niż miało to miejsce w, również nie najlepszym, Królu Lwie z 2019 roku. Niestety, jak wyszło, chyba wiadomo. W szeregu wszystkich aktorskich ekranizacji hitów Disneya Mulan zajmuje zaszczytne ostatnie miejsce, ze szczególnym wyróżnieniem za wartość artystyczną i logiczną równą zeru. Oczywiście nie jest tak, że inne tego typu produkcje były dobre. Absolutnie nie. Tyle że filmy tj. Aladyn czy Piękna i bestia ratowały utwory muzyczne, których nowe wykonania miło było posłuchać w kinie. W przypadku Mulan nie ma ani pięknych piosenek, ani sympatycznych bohaterów, a już tym bardziej żadnych wątków wskazujących, że jest to „poważny film historyczny”. Zdaje się, że reżyserka chciała stworzyć dzieło kompletne, powalające swoim majestatem i uczuciowością, co widać, jednak na aspiracjach się zakończyło. Przez źle napisany scenariusz i złe wykonanie emocjonalność gubi się gdzieś w trakcie i wraca jedynie epizodycznie przy okazji wątku Zhou, czyli ojca głównej bohaterki. Niestety Disney podtrzymuje swoją niechlubną tradycję tworzenia nieambitnych „odgrzewanych kotletów”, bazując na własnych hitach, których sukcesów najwyraźniej nie potrafi odtworzyć. A szkoda. Szkoda, ponieważ kreatywność i otwartość na nowe możliwości czy historie wniosłyby do jego ostatniej filmografii wiele świeżości. Tymczasem studio zdaje się pluć na swoje dziedzictwo, bo przecież w założeniu miało tworzyć, by uszczęśliwiać i wkładać w swoje produkcje serce tak, jak robił to Walt Disney. Ten sam Disney, który, rozpoczynając pracę w garażu swojego wuja, wierzył w takie wartości jak kreatywność i wyobraźnia, a miłość do dzielenia się wspaniałymi historiami przedkładał nad korzyści finansowe. I to chyba boli najbardziej – to, że The Walt Disney Company ze swoim założycielem nie ma już zbyt wiele wspólnego.
Wyróżnienie: CZERWONY AWERS