Pierwsza pełnoprawna premiera w Teatrze Polskim w Poznaniu od początku pandemii była zarazem jedną z najbardziej wyczekiwanych tego roku. Zablokowana przez lockdown w kwietniu, mogła się odbyć dopiero we wrześniu, stąd też emocje z nią związane były ogromne.
W miejscu, gdzie zazwyczaj jest scena, siedzą widzowie, przodem do widowni, przyglądają się wnętrzu teatru. Skromna scenografia, kilka krzeseł, metalowe rusztowanie, z boku stoi Orkiestra Antraktowa Teatru Polskiego. Już w pierwszej, spokojnej sekwencji duetu Konrada Cichonia i Moniki Roszko, zaczyna tykać bomba. Nie czuć narastającego napięcia, lecz kiedy wybucha, rozrzucone elementy składają się w całość. Dziewczyna chce zostać aktorką, a pomaga jej w tym brat. Przez chwilę broni się przed zdjęciem ubrań, ale ostatecznie robi to, bo przecież marzy, by zostać profesjonalną aktorką. A profesjonalna aktorka zrobi przecież wszystko, prawda?
Na kilkunastu krzesłach siedzą mężczyźni, mają ocenić nowy nabytek teatru. Przyglądają się filigranowej Monice Roszko, ubranej jedynie w prześwitującą halkę i „zabezpieczonej” przez brata folią spożywczą. Bezczelnie wykorzystują męską power pose, sugestywnie kładą dłonie na swoich kroczach, oblizują się jak zwierzęta. Nie mijają dwie minuty, a chwytają dziewczynę, zaczynając jednocześnie wykonywać wibrujące ruchy biodrami. Podają sobie przyszłą aktorkę z rąk do rąk, nie przerywając dyskusji o sprawach teatru, czy raczej burdelu, jak owe miejsce każe nazywać jego właściciel. Dziewczyna po każdym mężczyźnie jest coraz bardziej zmęczona, zniszczona, rozebrana. Folia, która miała ją zabezpieczyć nie zdołała uchronić jej przed wykorzystywaniem.
Mężczyźni są jednak niezaspokojeni. Byle jaka aktoreczka nie dała im wszystkiego. Wszystko może dać im tylko Nana. Na scenę wchodzi Kornelia Trawkowska w gwiazdorskim szlafroku i wykonuje piosenkę. Oczywiście, wszystkie oczy zwrócone są ku niej. Nanę nieustannie śledzi światło reflektora. Kiedy siada na stołku przed widownią i rozkłada nogi, słup światła pada na… błyszczącą między udami bieliznę. W tym samym czasie dziewczyna wykorzystana przez zespół teatru kuli się na ziemi, już niechciana, zużyta i brudna.
Golgota kobiet
Mocna i jasna w swoim znaczeniu scena rozpoczyna nie aż tak mocny spektakl. A szkoda. Oczywistym jest, że nie da się utrzymać tak wysokiego poziomu napięcia przez całe trzy godziny. Byłoby to zresztą zupełnie niezdrowe i niepotrzebne, jednak „mięsistych” momentów trochę brakuje. Powieść Émila Zoli o paryskiej prostytutce, która staje się gwiazdą po występie w teatrze, została potraktowana jako pretekst do opowiedzenia nieco innej historii. Nana z Poznania nie jest femme fatale, która niszczy kolejnych mężczyzn. Ona sama jest ofiarą, podobnie jak wszystkie inne bohaterki spektaklu. Pęcikiewicz, reżyserka, przedstawia historię o kobietach i ich miejscu w patriarchalnym świecie, również tym teatralnym, gdzie często postrzegane i oceniane są jedynie przez pryzmat swojego ciała oraz seksualności. Niemniej, pomimo naprawdę dobrego pomysłu i kilku zgrabnych, sugestywnych scen, sens całości rozmywa się przez przeciągnięte sceny dialogowe.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że Pęcikiewicz porusza tematy ważne. Zwraca uwagę na męski prymat w teatrach repertuarowych, w których nadal całkiem dobrze ma się mit reżysera-boga czy dyrektora-boga, który ma prawo używać aktorek wedle uznania i nikt nie może mu się przeciwstawić. Dyskusja na temat granic w teatrze trwa, w szczególności po aferze w Bagateli, gdzie doszło do wielokrotnych nadużyć seksualnych. Największy problem instytucjonalnego teatru i ochrony jego pracowników polega na nierównych szansach. Aktorka zgłaszająca molestowanie z pewnością nie dostanie angażu, a miejsc pracy w Polsce nie ma dla wszystkich chętnych. Stąd też łatwo ukryć skandal, który najczęściej nie wychodzi poza mury instytucji z powodu wstydu, ale również strachu o przyszłość.
Nana jednak zdaje się być wyzwolona ze strachu. To ona daje i odbiera, jednak czy na pewno? Bohaterka zostaje złapana w sidła ułudy, wierząc, że błędne koło spełniania zachcianek mężczyzn da jej wolność i szczęście. Również o tym jest poznańska Nana. O niespełnieniu, nawet pomimo możliwości zrealizowania najśmielszych fantazji. Bohaterowie spektaklu nie doświadczają miłości – zarówno w małżeństwach jak i rodzinach. Nie ma tu prawdziwego zaangażowania w relacje matka-syn czy mąż-żona; nie dają one też żadnej satysfakcji. Pęcikiewicz opowiada więc o pustce, którą próbuje się wypełnić przez zaspokojenie żądz dzięki użyciu kobiecego ciała, ale nawet to nie daje ukojenia.
Reżyserka całkiem umiejętnie operuje obrazem, który jest wystarczająco sugestywny. W pamięci widzów z pewnością pozostanie scena ukrzyżowania prostytutki, która nawet wisząc na niewidocznym krzyżu jest, kolokwialnie mówiąc, posuwana przez swojego klienta. Jednak na tym układzie nie korzysta ani ona, ani on, skoro wiadomo, że zaspokojenie fantazji nie uzdrowi jego życia.
W górę, w górę… i w dół
Całkiem dobrze w spektaklu wypada dramaturgia, za którą odpowiada Wiktoria Czeladka, choć można jej zarzucić kilka nie najlepszych rozwiązań. Zazwyczaj napięcie rośnie w intensywnych scenach, które dotyczą głównego tematu, dzięki czemu staje się on czytelny i klarowny. Po silnych emocjach musi nastąpić moment odprężenia. Szkoda jednak, że „moment” ten trwa mniej więcej godzinę i stanowi zazwyczaj długą sekwencję dialogową. To sprawia, że w trakcie oglądania rozmywają się sceny ważne, a utrwalają te mniej istotne, przez co spektakl, ze zwartej, ciekawej historii, momentami staje się bardziej satyrą na mieszczańską obyczajowość i perypetie bohaterów.
Taką sceną jest chociażby naprawdę zgrabna dramaturgicznie i choreograficznie sekwencja rozmowy Nany (Kornelia Trawkowska) z Muffatem (Michał Kaleta), który w tym samym czasie kłóci się ze swoją żoną (Ewa Szumska). Dwie kobiety, kochanka i małżonka, spotykają się więc w jednej czasoprzestrzeni, w jednej rozmowie. Przypomina to lustro weneckie; on słyszy je obie, one – tylko jego. Wszystko byłoby naprawdę wspaniałe, gdyby nie długość sekwencji. Interesujący zabieg, który sprawia że scena jest dynamiczna – Szumska biega po scenie krzycząc, a Trawkowska w tym czasie głaszcze półnagiego Kaletę odpierającego ataki żony – z czasem traci impet, staje się jedynie wytrychem, do którego widz przyzwyczaja się i przestaje się nim zachwycać.
Podobnie niestety wygląda to w scenie finałowej, w której główne skrzypce gra relacja, czy raczej jej rozpad, postaci granych przez Kaletę i Szumską. Ostatecznym rozwiązaniem proponowanym przez Pęcikiewicz jest jednak prawdziwe, autentyczne uczucie, zwieńczone zaangażowanym aktem miłosnym. Najpierw widz przygląda się więc emancypacyjno-epifanicznej scenie w ciekawej oprawie świetlnej, a następnie… no cóż. Przez ostatnie dwadzieścia minut ogląda zapętlające się efekty. Można to przypisać owej epifaniczności, której nie da się finałowi odebrać, jednak przedłużenie tej sceny nie przyniosło zbyt wiele dobrego.
Co da ci Nana?
To, co z pewnością można chwalić, to kreacje aktorskie. Chyba największym zaskoczeniem jest rola Moniki Roszko, która po raz pierwszy nie odgrywa jedynie krzyczącej awanturniczki. Zadziwiająca jest również kreacja Teresy Kwiatkowskiej, która w Nanie gra dojrzałą prostytutkę, w czym przypomina trochę Stanisławę Celińską jako Kobietę z Peep Show ze słynnych Oczyszczonych Krzysztofa Warlikowskiego. Nie można również zapomnieć o tytułowej Nanie. Trawkowska magnetyzuje swoimi ruchami, odważnie odsłania ciało, którego używa jako kostiumu. Co ciekawe, często patrzy też wprost na publiczność, przełamując czwartą ścianę. Czy jako jedyna jest świadoma, że wszyscy bohaterowie historii są obserwowani przez widzów? Czy to kreowane przez nią „gwiazdorstwo” przekracza ramy świata na scenie i tym samym dociera bezpośrednio do oglądających?
Ten spektakl stoi mocnymi kobiecymi kreacjami. To kobiety grają tu pierwsze skrzypce, mimo tego, że równocześnie padają ofiarami zezwierzęconych mężczyzn. Wspomniana już mocna scena Golgoty to jeden z obrazów, który zostaje z widzem na dłużej. W szczególności, że cała oprawa spektaklu jest być może niezbyt spektakularna, ale na pewno efektowna. Scena kąpie się w neonowych światłach, a orkiestra grająca na żywo robi wrażenie.
Nana nie daje jednak wszystkiego. Tak jak i spełnienie nawet najbardziej perwersyjnych wyobrażeń nie daje bohaterom ukojenia, tak widz również może wyjść z teatru niezaspokojony. Mocne momenty nie są w stanie udźwignąć wagi spektaklu, który poprzez rozwleczone sceny staje się zwyczajnie… nudny. Nie ujmuje to oczywiście niczego sekwencjom, które dramaturgicznie zostały genialnie rozegrane, jednak w skali całego spektaklu, czuć pewien niedosyt i niestety częściowo zmarnowany potencjał.
Nana
Teatr Polski w Poznaniu
reżyseria: Monika Pęcikiewicz
dramaturgia: Wiktoria Czeladka
scenografia: Karolina Benoit
Premiera 19.09.2020.