Z pozoru idealna amerykańska rodzina, w rzeczywistości – zgnilizna, niezaspokojone ambicje, kłamstwa i problemy psychiczne.
Gniazdo
Film zaczyna się sielankowo kolejnym udanym porankiem w domu O’Harów. Rory (Jude Law) przychodzi obudzić swoją żonę (Carrie Coon), przynosząc jej kubek gorącej kawy. W odróżnieniu od każdego innego dnia, tym razem odczuwalne jest napięcie. Pan O’Hara siada na krawędzi łóżka – co znaczy mniej więcej to samo, co słynne „musimy porozmawiać” –i jak najlepszy akwizytor przedstawia żonie plan przeprowadzki z Nowego Jorku na przedmieścia Londynu, gdzie Rory upatruje większych możliwości oraz lepszego życia po (kolejnym już) świeżym starcie w nowym miejscu. Allison wraz z dziećmi podąża wiernie za wizją mężczyzny, jest jednak zaniepokojona myślą o mieszkaniu w domostwie rodem z gotyckiej powieści. Ostatecznie daje się skusić wizją rozpoczęcia własnego biznesu – otwarcia stadniny. Im dłużej rodzina przebywa w nowym miejscu, tym więcej problemów napotyka. Dzieciaki wcale nie są zadowolone z nowych szkół, Rory’ego dogłębnie pochłania praca nad, podobno, niezwykle zyskownym dealem, a Allison robi wszystko, by w nowym miejscu poczuć się jak w domu.
W poszukiwaniu zgubionego szczęścia
Rory jest przedstawicielem wąskiej grupy wybrańców, którym udało się spełnić amerykański sen lat osiemdziesiątych. Ma szczęśliwą rodzinę, dom, święty spokój i wystarczająco pieniędzy z obecnej pracy, by żyć beztrosko do końca życia. To jednak nie wystarcza. W pogoni za szczęściem i chorobliwą potrzebą spełnienia, co jakiś czas nakłania swoją rodzinę do wyprowadzki, wierząc, że nowe miejsca to nowe możliwości, większe szanse i zyski. W desperackich poszukiwaniach przypomina bohaterów Revolutionary Road (2008), którzy podobnie jak on, znudzeni swoim życiem liczą na odmianę mającą nadejść po przeprowadzce. Nie wiedzą jednak, że problem nie tkwi w miejscu zamieszkania, pracy czy sąsiadach, a w nich samych.
Rory reprezentuje grupę yuppies, pracowników wielkich korporacji aspirujących do wyższej klasy, prześmiewczo zwanych „dorobkiewiczami”, Allison natomiast ukazuje zupełnie odmienne podejście do życia i kariery. W przeciwieństwie do męża lubi ciężką pracę i zna wartość pieniądza, nie liczy się dla niej jedynie manifestacja ich bogactwa. Rory za to na kształt Patricka Batemana z American Psycho (2000), wręcz kompulsywnie zarabia pieniądze, chcąc podnieść status swój i swojej rodziny. Co więcej, jest gotów zrobić niemal wszystko, by wmówić innym i sobie również, że faktycznie należy do klasy wyższej. Umyka mu jednak istotny aspekt – kłamstwa, powtarzane nawet tysiąc razy, nigdy nie staną się prawdą.
Konsumpcyjna obsesja posiadania prowadząca do obsesyjnego zarabiania to problem, który dotyka nie tylko bohatera filmu. Współczesne badania wskazują, że liczba godzin spędzanych w pracy rośnie w porównaniu do ostatniego ćwierćwiecza, co prowadzi do upośledzenia stosunków rodzinnych i osłabienia więzi między domownikami, a na dodatek jest jednym z częstszych powodów depresji. Wskaźniki zamożności państw, w tym najpopularniejszy od czasów drugiej wojny światowej wskaźnik PKB, nie uwzględniają jakości życia oraz szczęścia mieszkańców. Problem nie dotyczy więc pojedynczych, wyjątkowo pechowych rodzin, lecz stanowi kwestię ogólnoświatową.
Nie ma dokąd uciekać
Gniazdo to intrygujący portret rodziny, utrzymany w klimacie thrillera. Reżyser, Sean Durkin, powoli wprowadza widza w zawiłości relacji głównych bohaterów, ostrożnie odkrywając kolejne upiorne karty. Napięcie budują klimatyczne ujęcia, ciemna kolorystyka kadrów oraz muzyka. Wszystko to sprawia wrażenie duszności i klaustrofobii, nawet pomimo przestrzennych wnętrz, w jakich mieszkają postacie.
Chociaż w filmie pojawiają się motywy nadnaturalne, nie można ich traktować zupełnie dosłownie, a raczej jako materializację lęków bohaterów. Tak samo jak liczne pokoje w domu, niedostępne i nieużywane, są metaforą tajemnic skrywanych przez małżeństwo, tak i przeprowadzka nie jest powodem rozrastającej się sieci nieporozumień i kłamstw. Staje się ona jedynie pretekstem, sprytnym reżyserskim zabiegiem, dzięki któremu widz odnosi wrażenie, że wszystkie problemy są spowodowane atmosferą panującą w nowym domu.
Dzieło Durkina wręcz opływa w przenośnie, nawiązania oraz zagadki, które widz może próbować rozwiązać, chociaż przez ten przesyt nieoczywistymi środkami staje się nieco ciężkostrawne. Wyjątkowo duszna atmosfera współgra co prawda z wyrafinowanymi niejednoznacznościami, lecz nie ułatwia odbioru. Napięcie budowane jest stopniowo – im głębiej widz wchodzi w historię, tym więcej rozumie i bardziej się obawia. Pomimo licznych metafor, to sceny ukazane najdosłowniej najbardziej mrożą krew w żyłach.
Sean Durkin w dość zwięzłej fabule przemyca kilka ciekawych wątków, rozwiązując je w sposób nienatarczywy. Uważny obserwator z pewnością wyłapie drobne mrugnięcia okiem, czasem mniej, a czasem bardziej ważne dla całości filmu. Wspaniałym posunięciem był na pewno dobór piosenek, które wyraźnie odznaczają się od reszty ścieżki dźwiękowej. Nie brakuje nostalgicznych kawałków z lat osiemdziesiątych, uśmiech na twarzy spowodują z pewnością już pierwsze dźwięki piosenki Love my way The Psychedelic Furs znanej z Tamtych dni, tamtych nocy czy Smalltown Boy Bronski Beat, której refren wybrzmiewa dobitnie w jednej z bardziej emancypacyjnych scen Carrie Coon.
Pomimo sławy Jude’a Law, to właśnie Carrie gra tutaj pierwsze skrzypce. Jej spojrzenie jest magnetyczne nie tylko dla widzów, ale również dla kamery, która często łapie wzrok aktorki w scenach zbiorowych, w trakcie bankietów, na które bohaterkę zabiera mąż. Co więcej, sama postać jest warta większej uwagi widza. Skrojona jakby w opozycji do Rory’ego, chce wyzwolić się z pułapki, w jaką dała się złapać, wychodząc za niego za mąż. Sekwencja w restauracji, gdzie daje upust swojej złości wobec kontrolującego małżonka, jest na tyle wyrazista, że ma szansę zapisać się na dłużej w zbiorowej świadomości.
Rozrywka dla dociekliwych
Pomimo wielu superlatyw, Gniazdo nie jest filmem szczególnie przyjemnym, co nie przekreśla jego wartości. Przeciwnie – zasługuje na uwagę, chociażby ze względu na kreacje aktorskie oraz konsekwentnie utrzymywany klimat thrillera, czy nawet atmosferę przypominającą arthorrory od producenta A24. W dużej mierze sama forma, nawiązująca do gatunków (horror, a momentami coming of age) czy archetypów (Carrie Coon przeobrażająca się w femme fatale) jest tematem tego filmu, co z pewnością przyniesie wiele przyjemności niejednemu kinomanowi. Co ważne, owo skupienie się na formie nie powoduje rozmycia głównego tematu. Durkin subtelnie prowadzi grę z widzem, nienachalnie przemycając ukryte znaczenia oraz nawiązania, przez co dzieło przeznaczone jest raczej dla tych, którzy nie boją się wymagających obrazów, finalnie nie gwarantujących bezpośrednich odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie można stawiać sobie w trakcie seansu.
Z tego powodu do kina warto wybrać się nawet dwa razy, by po wstępnych przemyśleniach jeszcze raz przeanalizować niektóre sceny lub zmierzyć się z niezrozumiałymi wcześniej elementami i przede wszystkim znów zanurzyć się w dusznej atmosferze niepewności, która pochłania widza od samego początku i nie opuszcza go aż do końca seansu.