W jaki sposób możemy budować wspólnoty szkolne otwarte dla i na każdego? Czyli o edukacji włączającej.
Grafika okładkowa: Ewa Enfer
Edukacja jest jedną z nieodłącznych części życia w XXI w., co nie oznacza, że każdy ma do niej dostęp. Słyszy się przede wszystkim o państwach, w których do szkoły chodzą tylko osoby płci męskiej, lecz istnieją też inne formy dyskryminacji w tym zakresie.
Jednym z przykładów takiego krzywdzenia jest niedobór udogodnień dla osób z niepełnosprawnościami – brak pochylni przy schodach wejściowych czy windy wyklucza potencjalnych uczniów. Na podobnej zasadzie niektóre z wymagań nauczania odpychają dzieci z trudnościami psychicznymi. Czy można zmienić ten system? Jak powinna wyglądać nowa droga kształcenia, podczas której każdy mógłby czuć, że inni o niego dbają? O tym z Justyną Niegierysz rozmawiała redakcja Rewersu.
Rewers: Dzień dobry. Rozmawiam z Justyną Niegierysz i na początku poprosiłabym o krótkie przedstawienie się, by czytelnicy wiedzieli, kim jesteś.
Justyna Niegierysz: Jeśli ma być mowa o edukacji włączającej, to najpierw powiem, że jestem mamą. Mam dwóch fantastycznych synów, już młodych mężczyzn w tej chwili. Dwudziestosześcioletniego Jeremiasza i dwudziestoczteroletniego Ignacego. Obaj są autystyczni i całe nasze zmaganie się z edukacją właśnie polegało na tym, żeby najpierw poszukać, a później, kiedy się okazało, że takiej oferty nie ma – stworzyć szkołę na miarę potrzeb moich dzieci. Oprócz tego jestem muzykiem, flecistką, ale przede wszystkim czuję się belfrem. Stworzenie tej edukacji przy moim życiowym hobby czy zawodzie, który uprawiam bardzo długo, ale ciągle z pasją, okazało się dobrym połączeniem.
Czym w ogóle jest edukacja włączająca?
Jest to edukacja dla wszystkich. Edukacja. Dla. Wszystkich. W naszym kraju każdy ma prawo do pełnego pobierania nauki na miarę swoich możliwości; w najbliższym otoczeniu domu, w którym mieszka, żeby mógł ze swoimi rówieśnikami bawić się i uczyć jednocześnie. Czyli edukacja, która nie wyklucza nikogo.
Moje dzieci mają oczywiście swoje indywidualne potrzeby związane z kształceniem ze względu na ich autyzm. Istnieje edukacja specjalna w stworzonych do tego celu szkołach. Ewentualnie funkcjonuje jej inna forma, zwana integracyjną, obecna głównie w szkołach ogólnodostępnych, gdzie tworzono właśnie takie „złączone” klasy. Niestety, wielokrotnie przy ich kreowaniu dzieci z autyzmem nie zostawały brane pod uwagę. W związku z tym, kiedy zaczęliśmy interesować się placówkami edukacyjnymi w naszej najbliższej okolicy, zwiedziliśmy wszystkie dostępne i ciągle szukaliśmy formy nauczania, która zabezpieczyłaby potrzeby kształcenia moich synów. Tak trafiliśmy, to była nasza trzecia miejscówka, do szkoły w Łajskach. Wraz zespołem fantastycznych nauczycieli oraz dyrektorem powołaliśmy do życia, nie wiem czy jedną z pierwszych, ale na pewno nietypową formę nauki, którą właśnie nazwaliśmy edukacją włączającą.
A właśnie, czym różni się edukacja włączająca od tej – z braku lepszego słowa – standardowej, o której możemy pomyśleć, widząc to słowo?
Przede wszystkim był ten niesamowity podział: jedne dzieci się „nadawały” do szkoły, a inne nie. Tutaj edukacja istnieje dla wszystkich: niezależnie od tego, jaki ma talent, jaką dysfunkcję czy problem, z którym się mierzy. W edukacji włączającej każdy ma prawo uczyć się w szkole najbliżej jego miejsca zamieszkania.
Jak to wygląda pod względem kończenia konkretnej klasy, na przykład przejścia z drugiej do trzeciej? Rozumiem, że niektóre dzieci – pójdziemy tu w stereotypy – mają historię w małym paluszku, za to przy języku polskim czy matematyce pojawią się większe problemy. Czy w edukacji włączającej ktoś może chodzić do wyższej klasy na przedmioty, w których czuje się dobrze, a z tymi sprawiającymi trudności zostać w niższej klasie? Jak to wygląda?
Mamy bardzo elastyczny system. Właśnie to jest podstawą naszej edukacji. Taka unikatowość odnosi się do dostosowania programu do możliwości ucznia. Wszyscy jesteśmy różni i różnorodni. Wszyscy! Nawet w zakresie tak zwanej normy różnimy się niesamowicie.
To prawda!
Oczywiście! Jedni mają talenty humanistyczne, inni do przedmiotów ścisłych, jeszcze inni artystyczne… i to właśnie na tym to polega, że my podążamy za każdym dzieckiem z osobna, dostosowując cały proces edukacyjny do jego możliwości. Staramy się dostosować też do podstawy programowej, która jest ustalona dla pewnego rocznika czy poziomu edukacyjnego. Natomiast nasze dzieci mają zarówno swoje problemy, jak i niezwykłe talenty. Taka indywidualizacja potrzeb dziecka i ich zabezpieczenie leży u podstaw edukacji włączającej. Maksymalnie elastyczne podejście do każdego z uczniów. To jest kompletne zaprzeczenie takiego standardu, kiedy się testuje – właśnie poprzez testy czy sprawdziany. Różnimy się od siebie. To jest wspaniałe, piękne i taki nasz walor. Ta różnorodność pozwala nam czerpać z siebie. W naszej edukacji zakładamy, że najlepszy specjalista od zdiagnozowanego dziecka to jego zdrowy rówieśnik. Nie ten dorosły, który po wielokroć ma już ustandaryzowane pojęcie tego, jak powinno wyglądać stereotypowe podejście, tylko zdrowy, elastyczny, młody człowiek, który normalnie reaguje bez uprzedzeń. Takie były początki i, dzięki Bogu, trwa to już dziewiętnaście lat.
Skoro już mowa o początkach – wyobrażam sobie, że, gdy inni rodzice po raz pierwszy usłyszeli o edukacji włączającej, pojawiały się jakieś głosy – może niekoniecznie sprzeciwu, ale…
Obaw. Wszystko, co nowe, nieznane, nieznajome, powoduje lęk. To jest zwyczajny proces.
Czy ten lęk doprowadził do jakiś większych problemów? Czy po prostu wszystko zostało wytłumaczone i wtedy inni rodzice stwierdzili, że taki system im odpowiada?
Obawy były, oczywiście, jak z każdą nowością. Podstawą jest właśnie rozmowa, dialog. Tłumaczenie, na czym to wszystko polega, budowanie tego na prawdzie, wychodzenie naprzeciw obawom… Ten proces, nie powiem, że się od razu udał, bo pracowaliśmy nad nim przez cały czas. Jednak rzeczywiście na początku niektórzy rodzice mieli obawy czy przypadkiem taka forma edukacji będzie niekorzystna dla ich zdrowych, wspaniałych dzieci. Po latach, okazało się – w sumie już po pierwszym roku – że mamy takie poczucie, że wszyscy z tego czerpiemy, czasem nawet bardziej zdrowe dzieci, bo takiego warsztatu empatii, jaki one dostają codziennie, nie doświadczyliby na żadnym uniwersytecie.
Wspomniała pani o tych – wolę nie używać słowa „zdrowe”, wolę sformułowanie „niezdiagnozowane” – bo im więcej zajmuję się psychologią tym bardziej mam wrażenie, że każdy ma coś.
Absolutnie tak! My to nazywamy różnicami, wszyscy się różnimy i to jest piękne.
Zdecydowanie zgadzam się, lecz wracając do poprzedniej myśli – mam wrażenie, że dzięki interakcjom z autystycznymi dziećmi uczniowie bez diagnozy, a nawet ich rodzice, mogą odkryć, że w sumie autyzm nie jest taki straszny, jak może się wydawać. Czy edukacja włączająca rzeczywiście przynosi pozytywne efekty dzieciom bez żadnych diagnoz?
Absolutnie! Użyłaś bardzo dobrych słów. Sformułowanie, że podążamy za każdym dzieckiem z osobna, dostosowując całą ścieżkę edukacyjną do ich możliwości, spowodowało, że nie tylko dzieci, które miały jakąś diagnozę i orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego, zostały objęte tą opieką; ale po prostu dzieci z opinią, że mają na przykład jakiś kłopot i zwykłe dzieciaki. Jeśli skupimy się na talencie, jego mocnej stronie, a nie na tym, czego nie potrafi, ta zabawa w edukację – celowo używam tego słowa, bo nauka powinna być prowadzona w formie przyjemnej dla dziecka, by chciało przyjść do szkoły – przynosi pozytywne wyniki. Nie mówię o ocenach, tylko o podejściu dziecka do samego siebie i reszty świata. Nie można opierać się na lękach jak w starym stylu. Uważam, że jest to zupełnie niepotrzebne. Wystarczają nam stopnie. Każdy rozwija się w swoim tempie, więc ustandaryzowanie, że w wieku siedmiu lat trzeba stać się gotowym na przebywanie w szkole… Część z tego grona z chęcią rozpocznie wtedy edukację, ale dla jakiegoś odłamka nie będzie to dobry moment. Co z nimi? Te dzieci mają od początku pod górę. Jeśli patrzylibyśmy w taki sposób: mamy prawo w swoim czasie, w swoim tempie dochodzić do różnych progów rozwojowych i je przekraczać. Ominęlibyśmy mnóstwo napięć dzięki takiemu spojrzeniu. Jednak mamy system jaki mamy, myślę, że świetnym pomysłem było ocenianie opisowe dzieci w klasach zero-trzy, wiem, że jest to też zmieniane indywidualnie, w różnych szkołach się to dzieje. W ogóle mam wrażenie, że ocenianie jest niepotrzebne, po prostu wiemy, nad czym pracujemy, gdzie zmierzamy i na jakim etapie jesteśmy – to jest proces. Nigdy nie jest zamknięty na dobre. Czy poprzez sprawdzian, który zrobimy dziecku i ocenimy, możemy uznać sprawę na zamkniętą, odhaczoną i zabrać się za kolejny rozdział? Kompletnie bez sensu, to jest ciągła droga z ciągłym powracaniem, budowanie nowej wiedzy na tej utrwalonej. Uczenie się poprzez obserwację, rozmowę z drugą osobą czy dociekanie to świetne formy rozwoju, niekoniecznie obarczone są stresem oceniania.
W sumie każda osoba może mieć gorszy dzień. Na przykład światło za mocno świeci, dookoła panuje zbyt wielki hałas i za dużo się dzieje… Doznanie wielu bodźców na raz. Czy w waszej szkole istnieje możliwość, by dziecko, które tak się czuje, poszło do ciemnego pokoju, usiadło samo na taką przerwę, by się uspokoić?
Jak zaczynaliśmy, nie mieliśmy żadnych dostosowań, ale wychodziliśmy z założenia, że nasze dzieci nie mogą czekać aż zbudujemy nową szkołę, wyposażymy w gabinety. Po prostu skoczyliśmy na głęboką wodę, ale wskoczyliśmy tam wszyscy razem. Uczyliśmy się codziennie, krok po kroku, jak rozwiązywać problemy, z którymi się stykaliśmy. Uważamy, że było to lepszym rozwiązaniem, niż czekanie w nieskończoność i ciągłe tłumaczenie się, że „nie jesteśmy wystarczająco przygotowani”. Nie mieliśmy wind, to nosiliśmy wózek z dzieckiem. Nie mieliśmy gabinetów – uczyliśmy się na korytarzu. Tak było i jest niesamowite, jak sobie radziliśmy, zanim powstały te różne dostosowania, które mamy teraz. Uczyliśmy się od siebie nawzajem, sprowadzaliśmy terapeutów, którzy pracowali już z naszymi dziećmi. Zaczęło się od moich dwóch chłopców, a w tej chwili mamy pięćdziesięcioro orzeczeń. Na początku tej drogi w szkole było stu trzydziestu czterech uczniów, dziś mamy ich pięciuset! Wszystko się niesamowicie rozrosło. Szkoła pęka w szwach mimo rozbudowania, nowoczesności – bo w tej chwili jest niesamowicie wyposażona – mimo gabinetów, mimo specjalistów… Jednak, co jest i od początku było kluczowego w naszej edukacji, każde dziecko ma swojego asystenta.
Na czym polega rola asystenta? Czy tę rolę może pełnić tylko ktoś z kadry nauczycielskiej szkoły?
Oprócz prowadzącego, każde z naszych dzieci ma też własnego nauczyciela, który dba o jego bezpieczeństwo i pilnuje, by cały proces edukacyjny był dostosowywany do możliwości ucznia. Co do drugiego pytania – pierwszym asystentem byłam ja. Wcześniej taki zawód nawet nie istniał. Był wychowawca wspomagający w oddziałach integracyjnych – jednak nie wspierał on uczniów, tylko mentora! U nas każdy opiekun działa na korzyść całej klasy, ale dba też o swojego podopiecznego. Głównym celem jest wspomaganie ucznia, by stał się jak najbardziej samodzielny – rozumiemy to jako funkcjonowanie w grupie. Każdy asystent dba o to, by społeczność działała harmonijnie oraz by wszyscy byli otoczeni opieką. To jest niesamowita pomoc dla wszystkich uczniów. Mieliśmy klasy, w których było kilkoro dzieci z różnymi dysfunkcjami, nad każdym z nich czuwał jeden asystent. Możecie sobie wyobrazić, że w pokoju, oprócz nauczyciela prowadzącego lekcję, znajduje się, na przykład, czterech dorosłych. Jest to wspaniałe narzędzie do pomocy!
Mam wrażenie, że dzięki komunikacji między asystentami i nauczycielami dostosowanie systemu edukacji do możliwości dziecka jest łatwiejsze.
Zdecydowanie! Ta komunikacja jest bardzo potrzebna – w końcu pracujemy w zespole! Ileś par oczu patrzy na problem i ileś głów go rozwiązuje. Praca zespołowa fantastycznie się tu sprawdza. Rozmawiamy o różnych problemach, dzielimy się rozwiązaniami, które udało nam się wdrożyć i które były pomocne. Przekazujemy dalej tę pałeczkę. To naprawdę wspaniałe doświadczenie dla nas wszystkich.
Jak pani się czuje, będąc częścią tak wielkiej i niecodziennej zmiany?
Daje mi to niesamowitą satysfakcję. Od samego początku bardzo chcieliśmy – bo w końcu nie jestem w tym sama – się tym dzielić. Jeździliśmy na wszelkie możliwe konferencje, a z czasem zaczęliśmy je nawet organizować u nas w szkole, by przekazać innym wiedzę o tym doświadczeniu, opowiedzieć jak wspaniale ten proces się rozwija… To było coś bardzo dla nas odkrywczego i zależało nam na podzieleniu się tym. Niestety ciągle uważamy, że zbyt mało jest takich szkół. Powinna być ich prawdziwa sieć, żeby wszystkie dzieci miały szansę znaleźć się w miejscu, które będzie dostosowane do potrzeb każdego z uczniów z osobna.
Gdy wspomniała pani, że wasza szkoła „pęka w szwach”, też pomyślałam o tym, jak bardzo potrzebna jest większa ilość szkół z edukacją włączającą.
To proces, który trwa dwadzieścia lat, już trochę tych szkół zostało stworzonych, ale to wciąż zdecydowanie za mało. U nas najtrudniej jest w okresie rekrutacji, ustawia się kolejka rodziców dzieci z niepełnosprawnościami, którzy przeprowadzają się, by móc swoje pociechy zapisać do naszej szkoły. My mamy magiczną granicę, której nie możemy przekroczyć, a mianowicie prawdę społeczną. W społeczeństwie około 10% osób ma niepełnosprawności. Bardzo pilnujemy, by tych 10% nie przekroczyć, bo nie chcemy zakłamać prawdy. Później dzieci skończą szkołę, wrócą do „normalnego” życia. Naszy plan zakłada, by wraz z edukacją włączającą rosło społeczeństwo włączające, które będzie rozumiało, że każdy ma prawo do wszystkiego, że inność nie wyklucza.
Zastanawiałam się, jak wygląda przygotowanie do pracy w waszej szkole? Coś mi mówi, że świeżo upieczeni studenci pedagogiki nie są wrzucani na głęboką wodę.
Bardzo czekamy na praktyki studenckie. Współpracujemy z wieloma uczelniami pedagogicznymi, z APSem Warszawskim (Akademia Pedagogiki Specjalnej – przyp. red), jesteśmy otwarci na młodych ludzi zainteresowanych tematem, którzy chcą zgłębiać, czym jest edukacja włączająca. Przyjeżdżają, spędzają z nami dużo czasu, podpatrują z każdej strony. Wszyscy pracujemy w takiej formule otwartości. Byliśmy wielokrotnie wizytowani, podglądani, my się po prostu dzielimy tym, co wiemy. Uważamy, że edukacja włączająca jest czymś bardzo wartościowym i powinna zostać jak najbardziej szerzona i rozwijana.
Chciałam się też upewnić odnośnie do jednej rzeczy. W pewnym momencie wspomniała pani o przenoszeniu wózka z dzieckiem w środku. Czy dobrze rozumiem, że wasza szkoła przyjmuje uczniów bez względu na rodzaj problemów, z którymi się zmagają?
Tak, przyjmujemy dzieci ze wszelkimi dysfunkcjami. Nie chcemy selekcji, stawiania żadnych barier czy granic – każdy ma prawo do edukacji. Niezależnie od tego, co mu przyniósł los.
To bardzo dobrze. Sama widziałam parę szkół, w których nie ma ramp, nie wiem czy w środku są windy. Jak tam mogą uczyć się dzieci na wózkach?
Niestety to jest konsekwencją selekcji, która bardzo długo funkcjonowała w Polsce. Niektóre dzieci nie miały szans na dostanie się do najbliższej szkoły powszechnej. W prawie światowym zostało to dopisane chyba w 2010 r., edukacja włączająca jako trzecia ścieżka edukacji specjalnej, obok szkół specjalnych i oddziałów integracyjnych. My rozpoczęliśmy tę działalność wcześniej, na bazie prawa, że rodzic wybiera szkołę dla swojego dziecka. On dokonuje wyboru. Dzięki współpracy, w naszym przypadku, z gronem pedagogicznym, z dyrektorem, z liderem, który zgodził się na tak otwartą formułę, stworzyliśmy edukację włączającą.
Przez te dwadzieścia lat pewnie były wprowadzane różne zmiany.
Nadal są. Ta edukacja jest procesem, który nadal poprawiamy. Zaczęliśmy to, bo byliśmy przekonani, że będzie potrzebna. Natomiast nie mieliśmy umiejętności takich, jakie mamy w tej chwili. Absolutnie fantastycznej pomocy, od pierwszego dnia, udzieliła nam pani Danuta Słowik, wieloletni dyrektor szkoły specjalnej, wówczas na emeryturze, która była dla nas guru i specjalistką. Tak naprawdę pani Danusia, która teraz jest patronem naszej szkoły, stała się naszym przewodnikiem. Oczywiście szkoliliśmy, dokształcaliśmy i uczyliśmy się wzajemnie od siebie, podążaliśmy za naszymi pociechami. Rodzic dziecka z niepełnosprawnością jest skarbnicą wiedzy. Nikt nie przygotowuje do bycia dobrym opiekunem dla swojego potomstwa. Taki dorosły na własną rękę zgłębiał wszystkie trudności i poszerzał własną wiedzę wraz ze swoim podopiecznym. My przyjęliśmy to za najwłaściwszy sposób. Przyjęliśmy, że uczymy się nawzajem od siebie.
Zostańmy na chwilę przy wątku rodziców. Czy są jakieś słowa, które chciałaby pani przekazać rodzicom, którzy właśnie dowiedzieli się, że ich dziecko dostało diagnozę autyzmu? Mogą to być słowa, które pani sama chciałaby wtedy usłyszeć – lub są według pani ważne, a nikt o tym nie mówi.
To wymaga między innymi zmian systemowych. Z tego co widzę, teraz jest lepiej, ale te dwadzieścia lat temu była garstka fundacji, które zajmowały się diagnozowaniem i uświadamianiem, czym jest autyzm czy jakakolwiek inna dysfunkcja. Bo w naszej szkole znajdzie się miejsce dla każdego: dzieci z zespołem Downa czy Aspergera… Ze wszystkim, co da los. My diagnozę postawiliśmy w zasadzie sami. Bardzo trudno było o pomoc profesjonalisty, bo tak mało wiedzieliśmy – autyzm był wtedy jedną wielką niewiadomą. Rodzice muszą porzucić swoje wyobrażenia, które mieli przed diagnozą. Jednak najważniejszym krokiem pozostaje akceptacja. Czas, który dana osoba spędzi w tak zwanej żałobie, się różni. Jedni będą tkwić dłużej w smutku, inni praktycznie od razu zaczną szukać zmian, które mogą wprowadzić do swego życia. To jest bardzo indywidualne. Nikt nie przeskoczy tego okresu – musimy go przeżyć. Im krócej on trwa, tym lepiej, bo można zacząć działać, jednak nie oznacza to, że rodzice, którzy potrzebują więcej czasu, są gorsi czy źli. Dopiero zaakceptowanie nowego stanu rzeczy powoduje zmianę. Mam absolutną pewność, że każdy z rodziców, w miarę swoich możliwości, robi absolutnie wszystko, by pomóc swojemu dziecku czy dzieciom. Jedni mają większą energię, łatwiej im przyjąć do wiadomości pewne zmiany – inni potrzebują więcej czasu, ale ten proces jest naturalny. Dziś, z większą świadomością, łatwiej znaleźć pomoc czy szkołę z edukacją włączającą, więc żaden z rodziców nie pozostaje sam. Z resztą na diagnozie dziecka świat się nie kończy. My prowadzimy bardzo satysfakcjonujące życie. Po prostu zwyczajnie żyjemy z tym, co dostaliśmy od losu. Oczywiście, doświadczamy ograniczeń, które nie dotykają wszystkich. Mój najmłodszy syn oprócz autyzmu ma zdiagnozowaną schizofrenię. Naprawdę dostał od losu niezły pakiecik, ale mamy tylko jedno życie, więc nie ma co się na nie obrażać, tylko robić wszystko, by dawało nam jak największą satysfakcję.
Chciałam dorzucić, z perspektywy studentki psychologii, pewną ważną informację. Na wykładzie o autyzmie mówiono nam, że Applied Behavioural Analysis (ABA) therapy (Stosowana Analiza Behawioralna – przyp. red.) jest najskuteczniejszą metodą na współpracę z autystycznymi dziećmi. W tym semestrze, w ramach zupełnie innych wykładów, prowadzący włączył nam parę filmów, w których dorośli autyści wypowiadali się o swoich doświadczeniach z tą terapią. Dla nich było to strasznym przeżyciem, w którym uczyli się, jak pozorować, że są „normalni”. Rodzice często nie mają pojęcia, że zapisują swoje dziecko na coś, co może być szkodliwe.
Absolutnie się zgadzam. Przeszliśmy przez różne szkolenia jako rodzice czy asystenci. Usłyszeliśmy kiedyś, że powinniśmy naszemu starszemu synowi Jeremiaszowi, który jest niesamowicie utalentowanym artystycznie młodym człowiekiem,zabraniać rysować. Na szczęście sami pracujemy w zawodach artystycznych. Mój mąż należy do grona artystów malarzy, ja do flecistów, i mieliśmy świadomość, że sztuka została koniem pociągowym Jeremiasza. Dla niego kreowanie można opisać jako jego pierwszy język. Ta świadomość nam pomogła, ale przycinanie, by młodzi ludzie udawali standardowych, „normalnych” jest okropne. Nie mamy pojęcia o mózgu, co dopiero o mózgu osoby autystycznej. Widzimy szeroki wachlarz zdolności ludzi autystycznych czy z zespołem Aspergera. Połowa Doliny Krzemowej to Autyści, Aspergerowcy. To są naprawdę niesamowite umysły. Ja uważam, że jest to forma ewolucji człowieka.
W dzisiejszych czasach coraz częściej słyszymy o tej diagnozie, oczywiście poziom i jakość diagnostyki wzrosły. Dzięki czemu te osoby mają prawo do życia i funkcjonowania wśród nas. Kiedyś zostawały zamknięte na strychu. W języku niemieckim mówiono o „dzieciach strychowych”. Przez ich „dziwne” i „niepojęte” zachowania inni ludzie się ich bali. W różnych kulturach były uznawane za narzędzie boskie lub odwrotnie – diabelskie. Żyjemy, na szczęście, teraz w innych czasach, w których wiemy, że są to najzwyklejsze na świecie osoby pełne talentów i problemów, tak jak każdy z nas.
Jeśli można, chciałabym zadać teraz parę pytań o pani synów. Nie musi pani na wszystkie odpowiadać. Po pierwsze, czy po szkole w Łajskach kontynuowali swoje drogi edukacyjne?
Gdy my robiliśmy to, o czym wcześniej mówiłam, stawaliśmy się ekspertami, zaczęto zmieniać systemy edukacyjne też w innych placówkach, z resztą ogólnie w systemie edukacji też widzieliśmy sporo zmian. Moje dzieci ukończyły gimnazjum – które teraz już nie istnieje. Jeremiasz skończył także liceum, ale w dziwnej formule, bo uczyli go ci sami nauczyciele, co do tej pory, za zgodą organu prowadzącego – czyli gminnego. W małej społeczności wszyscy nas znali, wiedzieli, że to, co robimy, jest po to, by jak najbardziej wesprzeć wszystkie dzieci. Jeremiasz ma ukończone liceum, ale matura nie została dostosowana, więc jej nie zrobił, choć ma niesamowity umysł. W trakcie jego edukacji zgłosiliśmy go do fundacji „Krajowy fundusz na rzecz dzieci wybitnie utalentowanych”. Miał tam zajęcia z wybitnymi profesorami z Akademii Sztuk Pięknych z całej Polski, którzy wszyscy orzekli, że jest gotowym artystą. W związku z tym fajnie by było i byśmy chcieli, by mógł studiować. Niestety ASP nie są jeszcze ciągle przygotowane. Student musi zdać maturę, która, jak już wspominałam, nie jest dostosowana do możliwości osób autystycznych. Oczywiście niektórzy z nich zdają matury i studiują, ale jest to zdecydowanie za mały odsetek. Tracimy ludzi, którzy mogliby być świetnie wykształconymi fachowcami w swoich dziedzinach, zafiksowanych na swoich tematach, bo tak funkcjonują ich mózgi. Piękny umysł był też o umyśle autystycznym, mówi się, że Wolfgang Amadeusz Mozart był autystyczny, Einstein miał chyba zespół Aspergera, mnóstwo kluczowych osób dla rozwoju ludzkości było autystycznych.
Wiem, że zapytałam o kontynuowanie ich edukacji, ale na szczęście życie też nie wygląda tak, że bez wyższego stopnia wykształcenia nie ma się przyszłości.
To prawda, że odchodzimy od takiego modelu, chociaż to jest ciągle wykluczenie.
Wspomniała pani, że Jeremiasz odnalazł się w sztuce. Czy Ignacy znalazł swoją drogę?
Ignaś ma trudniejszą drogę, wszystkie jego zmysły są jeszcze bardziej przewrażliwione, jest w tak dużym deszczu bodźców, że przebicie się do spokojnego ja jest naprawdę trudne. Do tego schizofrenia wszystko mu utrudnia. Ignacy należy do tej części autystycznych ludzi, którzy nie komunikują się werbalnie, ale dla nas nie jest to problemem – odczytujemy jego mowę ciała. Ma różne narzędzia, programy obrazkowe, na przykład „mówik” – bardzo fajny polski program. Ciągle oceniamy zachowania osób autystycznych naszym umysłem, tak jak my rozumiemy relacje, zachowania, wszystko; w momencie, w którym to są zupełnie inne tryby funkcjonowania mózgów. Ignaś normalnie uczył się czytać, pisać, matematyki… nie oddawał nam tego, nie wiemy, co tam się zapisało. Obaj moi synowie są bardzo mądrzy, tylko ukazują to w niestandardowy sposób.
Dokładnie. Nie ma tak, że jedni są gorsi, mniej mądrzy, tylko po prostu każdy z nas ma inną drogę i inny sposób pokazywania siebie. Mam ostatnie pytanie – czy są jeszcze jakieś informacje, którymi pani chciałaby się podzielić, a o których nie wspomniałyśmy wcześniej?
O, przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz, która zdarzyła się w przeciągu tych dwudziestu lat. Wiejska szkoła z Łajsk została wybrana przez Europejskie gremium zajmujące się edukacją włączającą do badań. Państwa zgłaszały szkoły z dobrymi praktykami i z całej Unii zostały wybrane trzy szkoły. Jedna z Glasgow, druga z Rzymu i trzecia z Łajsk. Na bazie tych badań stworzono instruktarz tego, jak powinna wyglądać w ogóle edukacja w Europie, póki co najdoskonalszy model edukacji dla wszystkich. Mamy się czym chwalić, choć mało kto o tym wie.
Narzekamy na system edukacyjny w Polsce. Mówi się, że w Skandynawii wszystko dobrze działa, lecz po tym gremium mieliśmy gości z Finlandii, którzy przyjechali uczyć się od nas o edukacji włączającej. Jeśli znajdzie się grupa entuzjastów, nie istnieje słowo „nie da się” i nie istnieją żadne bariery. One są głównie w naszych głowach, lęki są w nas samych. Wystarczy dać szansę sobie i innym do godnego, jakościowego życia we wspólnocie. Jedno nasze ulubione powiedzenie to „łańcuch jest na tyle mocny, na ile najsłabsze ogniwo”. Czyli jeśli my jako społeczeństwo zaopiekujemy się tymi najsłabszymi w taki sposób – wspierając ich, by mogli godnie i w satysfakcjonujący sposób żyć – to będziemy mieli satysfakcję, że wspólnota, jaką tworzymy, nie wykluczyła żadnej grupy czy jednostki. Będziemy niesamowicie bliskim społeczeństwem i silnym łańcuchem, bo zrozumiemy, że ci, którzy dostali wiele od życia: zdrowie, umysł i mogą zarabiać więcej, są w stanie więcej zapłacić. Muszą zrozumieć, że taki ich wkład w społeczeństwo – dzielenie się swym bogactwem z tymi, którzy od życia dostali mniej. Wtedy spadnie ilość napięć społecznych, bo nasza cywilizacja zacznie cechować się włączającym stosunkiem do wszystkich. Jeśli nauczymy się, że wspieramy się na różnych etapach rozwoju, zamiast odwracać się i twierdzić, że to nie nasz problem, jakość naszego życia się zmieni na lepsze.
Jeszcze taka śmieszna informacja, dzięki naszej elastyczności rozumienia wszystkiego osoby zaangażowane w ten proces, nauczyciele, terapeuci czy asystenci mają możliwość realizować też siebie. W szkole powstało mnóstwo autorskich programów. Ja prowadzę lekcje muzyki w formie orkiestry – bo na tym znam się najlepiej. Wszystkie dzieci w tej szkole grają na dętym instrumencie. Jaka to niesamowita możliwość! Jeśli każdy z nas uruchomi w sobie wszystko to, co jest w nim najlepsze, jak bardzo bogata może być oferta edukacyjna dla innych. Czerpiemy z siebie nawzajem, ze swojej różnorodności.
Zobaczymy, jak edukacja włączająca wpłynie na rozwój społeczeństwa. Jeszcze raz dziękuję za rozmowę.
Też dziękuję za zainteresowanie tematem!