O Tajfunach z historią pewnego drzeworytu w tle.
Grafika okładkowa i animacja: Piotr Pawłowski
Foto: Aleksander Kozłowski
Tajfuny to powstałe cztery lata temu wydawnictwo i księgarnia, specjalizujące się w literaturze azjatyckiej (w ofercie na ten moment są książki przede wszystkim z Japonii, Chin i Korei Południowej). Zostały założone przez dwie japonistki – Annę Wołcyrz i Karolinę Bednarz. Chciały one dać polskim czytelnikom okazję do wyjścia poza dotychczas znane im ramy literackie i podzielić się tym, co same uwielbiają. Od czego zacząć? Dlaczego design wydawanych książek jest tak ważny? O tym z Karoliną Bednarz rozmawiała redakcja Rewersu.
Rewers: Pierwsze pytanie, jakie zadam, pewnie słyszałaś już kilkukrotnie. Skąd wzięły się Tajfuny? Czy ich powstanie wynikało z jakiegoś braku na polskim rynku, trudnej dostępności literatury azjatyckiej, czy może jeszcze czegoś innego?
Karolina Bednarz: Powstanie Tajfunów nie do końca było decyzją biznesową. Nie stało się tak, że usiadłyśmy z Anią i przeprowadziłyśmy analizę rynku; że obiektywnie stwierdziłyśmy, że jest nisza, więc ją wypełnimy. Nie do końca myślałyśmy w taki sposób. Kończyłam wtedy pracę nad swoją książką reporterską, Kwiatami w pudełku, i wiedziałam, że nie jestem i nie będę pewnie przez długi czas gotowa na zaczęcie kolejnej, bo pisanie to bardzo wymęczający i samotny proces. Wtedy właśnie poznałyśmy się z Anią, która prowadziła bloga o japońskiej literaturze, a ja zajmowałam się bardziej reportersko-podróżniczą stroną Japonii.
I jakoś naturalnie zaczęłyśmy rozmawiać o tym, że super byłoby, gdyby w Polsce wydawało się więcej japońskiej literatury. Bo jeśli już się takie książki pojawiały, to niekoniecznie były one dobre – zarówno pod kątem tłumaczenia czy redakcji, ale także samego doboru tytułów. Doszłyśmy do wniosku, że nie ma co czekać, że zamiast narzekać, możemy spróbować zrobić to lepiej. A jako że obie jesteśmy z wykształcenia japonistkami, mówimy i piszemy po japońsku i spędziłyśmy tam sporo czasu, to wiedziałyśmy, że mamy nad innymi wydawnictwami pod tym kątem przewagę. Podczas pierwszego spotkania ustaliłyśmy: zróbmy to jak najlepiej potrafimy, pokażmy polskim czytelnikom, że w Japonii powstaje wiele fantastycznych książek, a przy okazji walczmy ze stereotypami. Potem w ramach dalszych rozmów zaczęło się to wszystko coraz bardziej klarować.
A jaki jest właściwie wasz klucz wybierania literatury, którą będziecie sprzedawać albo wydawać? Czy to są najpopularniejsze aktualnie rzeczy, klasyki albo może próbujecie trafić w gusta czytelników, kiedy widzicie, co chętnie kupują?
Wbrew pozorom przy wyborze tytułów do wydania nie za bardzo myślę o czytelnikach. Wcale nie dlatego, że ich opinia jest nieistotna i nie wiedzą, co dobre. Raczej wychodzimy z Anią z założenia, że musimy się „podjarać” jakimś tytułem, że dana książka musi się nam obu spodobać, jeśli mamy nad nią pracować, redagować ją i szlifować. Ten proces trwa u nas bardzo długo – od czterech, pięciu miesięcy, do roku, a czasami nawet i dłużej. Zaangażowanych w to jest sporo osób i nie wyobrażamy sobie, żebyśmy miały wydać coś, co jest średnie i nudnawe, ale zdobyło jakąś nagrodę, ma kota w tytule czy powstał jakiś film na tej podstawie. Staramy się wybierać przy tym różnorodne książki, bo każda z nas lubi trochę inne tytuły, albo akurat w danym momencie coś nas zainteresuje.
W tym momencie w Tajfunach mamy dwie serie, serię mini i serię bez nazwy, można powiedzieć, że główną. I jeśli spojrzymy jak po kolei były dobierane pozycje w tej serii głównej, to bardzo szybko zobaczymy, jak różne są to książki. Jest Osamu Dazai i jego Zmierzch (tłum. Mikołaj Melanowicz), czyli klasyczna powieść powojenna; obie uwielbiamy jego pisarstwo, więc stwierdziłyśmy, że swoją wydawniczą przygodę musimy zacząć od cyzelowania i szlifowania właśnie jego tekstu. Potem była Yōko Ogawa i książka, która okazała się u nas totalnym bestsellerem, mimo że w ogóle się tego nie spodziewałyśmy – Ukochane równanie profesora w tłumaczeniu Anny Horikoshi. Obie mamy sentyment do tej powieści i pomyślałyśmy, że fajnie byłoby, gdyby polscy czytelnicy też mogli ją przeczytać, ale nie była to decyzja w stylu: to na pewno będzie hit.
Liczymy się z tym, że każda pozycja prędzej czy później znajdzie swojego odbiorcę, bo każda z nich jest po prostu dobra. Oczywiście jedna może się podobać bardziej, druga mniej – niektórzy wolą kryminały i zachwycają się Piercingiem Ryū Murakamiego (tłum. Dariusz Latoś), inni kochają językowe eksperymenty w Układ(a)nych Aoko Matsudy (tłum. Agata Bice), a jeszcze inni najlepiej czują się w klimatach dystopijnych i zaczytują się w Podziemiu pamięci Yōko Ogawy. Ale każdy z tytułów, które wydajemy, jest w pełni dopracowany w każdym calu, więc jakkolwiek mogą różnić się nasze czytelnicze gusta, pod kątem jakości tłumaczenia i redakcji wiem, że mogę spać spokojnie.
Reasumując: książki dobieramy pod kątem tego, co się nam w danym momencie podoba. Oczywiście czasami jest tak, że stwierdzamy: znajdźmy coś z Korei, przypatrzmy się temu kawałkowi literatury. Ale nawet wtedy decyzja o wydaniu konkretnego tytułu podejmowana jest po przeczytaniu kilkunastu czy kilkudziesięciu koreańskich książek, a nie jest to pierwszy tytuł z brzegu, który podsunie nam jakiś agent literacki. Obie lubimy raczej współczesne rzeczy, kręcą nas eksperymenty językowe, feministyczne i queerowe wątki, więc jest tego u nas sporo i będzie pewnie coraz więcej. Ale raz na jakiś czas nachodzi nas ochota na pracę nad pozycją spokojną i przyjemną, z którą polski czytelnik czy czytelniczka mogą spędzić kilka relaksujących godzin.
Wydajecie tylko literaturę azjatycką. Jak jest więc z tłumaczeniem? Wiem, że sama też się tym zajmujesz – jakie trudności pojawiają się w przekładzie książek z japońskiego na polski? Wydaje się, że to są języki zupełnie różne, więc może generować trochę różnych problemów.
Z jednej strony są różne, szczególnie jeśli chodzi o gramatykę, sposób zapisu. Ale z drugiej mam wrażenie, że w debacie na temat tłumaczeń za bardzo skupiamy się na języku oryginału, a za mało na języku docelowym, czyli języku polskim. Słówko czy konstrukcję gramatyczną, której nie znam, mogę zawsze sprawdzić w słowniku albo kogoś dopytać. Ale jeśli nie czuję się na siłach z polszczyzną, tekst, nawet mimo świetnej znajomości języka – bez względu na to czy mówimy o japońskim, angielskim, czy jakimkolwiek innym – będzie po prostu źle się czytać.
Dla mnie główna trudność w tłumaczeniu z japońskiego nie polega chyba na samej specyfice języka ani na tym, że jest to język jakoś bardziej „inny” czy „trudny”. Ale dopiero kiedy zasiadłam do mojego pierwszego literackiego tłumaczenia (W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie Sakaguchiego Ango), zdałam sobie sprawę z tego, o ile mniej czytałam i czytam i w ogóle mam kontaktu z japońskim niż angielskim.
Studiowałam w Anglii, już jako nastolatka byłam otoczona angielskim, przeczytałam setki książek w tym języku, widziałam tysiące odcinków seriali, filmów i tak dalej. Dlatego też wielu osobom wydaje się, że angielski jest zdecydowanie łatwiejszy, bo po prostu otaczamy się nim na co dzień. Dla mnie większy problem sprawia w japońskim tekście właśnie wyłapanie nawiązań kulturowych, zabawy słownej, załapanie, czy dana fraza to sarkazm czy nie – tego nie da się tak łatwo sprawdzić w Google’u, wymaga to często lat spędzonych na miejscu, ciągłej pracy, świadomego otaczania się wiadomościami, memami, klipami z Japonii, żeby takie rzeczy przychodziły nam coraz naturalniej.
Dlatego praca nad książką to nie tylko sprawdzenie, czy tłumaczenie jest poprawne na dosłownym poziomie. Często rozmawiamy z tłumaczami i tłumaczkami o niuansach, ,,zwróć uwagę, że on to mówi slangiem, musimy to podkreślić, zastanówmy się, jak to oddać po polsku?”. Albo bohater mówi dialektem z jakiejś konkretnej prefektury i „zostawiamy to czy nie?”. Warto też podkreślić, że w Tajfunach robimy tak zwane kolacjonowanie, czyli porównujemy oryginał z tłumaczeniem: zdanie po zdaniu, akapit po akapicie i przy trudniejszych tekstach, zwłaszcza debiutach tłumaczeniowych, jest to proces czasochłonny i niełatwy – i dla redakcji, i dla osób tłumaczących, zwłaszcza gdy po raz pierwszy zobaczą, ile tekst wymaga poprawek. Ale chcemy, żeby Tajfuny były też w jakiś sposób miejscem do dzielenia się nie tylko zajawką, ale także wiedzą i doświadczeniem. Na tyle, na ile jesteśmy w stanie, angażujemy do różnych projektów debiutujących tłumaczy i tłumaczki. Najczęściej do książek z serii mini, w której prezentujemy wcześniej niewydawane w Polsce japońskie teksty z pierwszej połowy XX w., głównie opowiadania, czasem nowelki.
Jak w ogóle jest z dostępnością tłumaczy, jeśli chodzi o mniej popularne języki?
To trudne pytanie, więc odpowiedź też nie będzie niestety krótka. Z jednej strony coraz popularniejsze stają się studia japonistyczne, koreanistyczne, sinologiczne, więc wydawałoby się, że jest relatywnie dużo osób, które mogłyby tłumaczyć literaturę z tamtego rejonu świata. Ale tłumaczenie literackie (o czym wspomniałam już wyżej), wymaga przede wszystkim świetnej polszczyzny, niekoniecznie świetnego japońskiego. Jeśli obie te rzeczy istnieją, to super, ale nieznane słówko zawsze można sprawdzić, douczyć się jakiejś konstrukcji gramatycznej, którą napotykamy. Zdecydowanie ważniejsze jest oczytanie, swoboda w pisaniu po polsku . Ale z drugiej strony tłumaczenie wymaga też oczytania w literaturze w danym języku, swojego gustu, rozumienia niuansów. Czy ta lektura ma być smutna czy wesoła, czy ona jest jakąś jedną wielką metaforą, czy to sarkastyczny komentarz na temat rzeczywistości? Wymaga to przeczytania dziesiątek, setek książek i ciągłej pracy nad swoim literackim obeznaniem.
Bardzo dużo osób fiksuje się na tym, ile znają znaków w chińskim czy japońskim i jaki mają certyfikat językowy. I pewnie czasami jest to przydatne, ale w kwestii tłumaczenia literackiego nie ma to znaczenia. Możemy świetnie znać japoński, pracować w japońskiej firmie, mieć japońskich znajomych, ale nie czytać prawie nic ani po polsku, ani po japońsku – i wtedy, mimo szczerych chęci, przetłumaczenie czegokolwiek będzie naprawdę trudne (albo może inaczej – trudne będzie zrobienie tego bardzo dobrze).
Bardzo mało jest też języków azjatyckich, których można się nauczyć na polskich uniwersytetach. Chiński, japoński, koreański – tak – ale potem już zaczynają się schody. Okazuje się się, że jest na przykład filologia wietnamsko-tajska w Poznaniu, ale kiedy próbowałyśmy znaleźć tłumacza z języka tajskiego, bo mamy na oku kilka tytułów, okazało się, że nikogo takiego nie ma, że nikt nie tłumaczy w Polsce tajskiej literatury. Będziemy niedługo wydawać książkę tłumaczoną z indonezyjskiego, tylko dlatego że tłumaczka Marianna Lis sama z siebie fascynuje się Indonezją i nauczyła się języka, a akademicko zajmowała się teatrem.
Cały czas rozglądamy się za tytułami z Indii, ale kiedy nam już się coś podoba, to okazuje się, że to było napisane w języku, którego tu nikt nie zna – a przynajmniej nie na tyle, żeby podjąć się tłumaczenia literatury pięknej. A przecież w Indiach mówi się w kilkudziesięciu językach, ale na studiach w Polsce można nauczyć się garstki: hindi, urdu, sanskrytu i może jeszcze tamilskiego czy bengalskiego. I kiedy znajduję książkę indyjskiego autora w tłumaczeniu na angielski i stwierdzam – muszę to wydać! – często okazuje, że była przełożona z języka marathi, kannada, telugu i wiem, że nie ma na wydanie tego u nas na razie szans. Może za dziesięć czy piętnaście lat, może ktoś tłumaczy sobie do szuflady, a ja o tej osobie nie wiem, ale ograniczona pula języków, które uznane są za „godne” nauczania na uniwersytecie, sprawia, że mamy limitowany wybór tego, co możemy wydawać pod kątem konkretnych państw czy rejonów Azji. A nie chcemy robić przekładów pośrednich, bo dopóki ktoś nie zacznie pytać o tych tłumaczy i mówić im: „słuchajcie, jeśli znacie język x, to chodźcie do nas, zróbmy coś razem”, dopóki nie zacznie dawać się przestrzeni nawet osobom bez doświadczenia w tłumaczeniu literackim i takim, którym trzeba będzie te teksty redagować i kreślić, ale razem przez miesiące, lata coś się wypracuje, to wydawcy będą szli na łatwiznę i będą tłumaczyć przez angielski. Takich tłumaczeń wbrew pozorom jest bardzo dużo, na przykład wydany w zeszłym roku reportaż Harukiego Murakamiego Podziemie. Mimo że mamy coraz więcej dobrych tłumaczy i tłumaczek z koreańskiego, regularnie ukazują się tłumaczenia pośrednie, jak na przykład ważna i głośna książka Kim Ji-Young. Urodzona w 1982. Eka Kurniawan, świetny indonezyjski pisarz, również był tłumaczony przez angielski. Jest to łatwiejsze i tańsze. Ale chciałabym, żeby zdarzało się coraz rzadziej.
Istnieje też pewna hierarchizacja języków. Japoński, koreański, chiński uznajemy za warty nauczania, więc są lekcje, profesorzy, ale języki takie jak khmerski czy tajski, indonezyjski, malajski już nie, w naszej wyobraźni to są tylko miejsca, gdzie można ewentualnie pojechać na tydzień na wakacje, ale żeby tam była literatura, kultura w takiej zbiorowej świadomości to już niekoniecznie.
I trzeci, ostatni powód, to fakt, że praca tłumacza jest beznadziejnie nisko płatna. I mimo że w Tajfunach oferujemy tłumaczom bardzo dobre stawki, to nadal nie są to kwoty, które pozwolą takiej osobie na trzy czy cztery miesiące wyciąć się z życia i skupić na tłumaczeniu. Większość osób robi to więc na boku, często łącząc to z pracą akademicką, korporacyjną, freelancem, dziennikarstwem. Wynagrodzenie za tłumaczenie zależy od grubości książki, przy krótkiej to będzie bardziej parę tysięcy, przy długiej nawet dziesięć czy naście. Ale nie da się nawet długim tytule wyżyć przez na przykład pół roku. I dlatego też to zajęcie w dużej mierze dla pasjonatów, którzy robią to wieczorami, a przy okazji trochę sobie dorobią, ale niekoniecznie coś, co można robić full-time. Chyba że jest to na tyle popularny język i osoba ta jest już znana w środowisku, że żongluje ilomaś projektami, tłumaczy za bardzo wysokie stawki pięć czy sześć książek rocznie, a przy okazji bierze też udział w spotkaniach autorskich i tak dalej – wtedy to zaczyna się spinać. Nie jest to praca, za którą dostaje się w tym momencie takie wynagrodzenie, na jakie się zasługuje. Te stawki musiałaby wzrosnąć kilkukrotnie, ale wtedy automatycznie podrożałyby znacznie książki. A one już i tak są naprawdę drogie, jak na to, ile w Polsce zarabiamy. Tom za 49 złotych wymaga w Polsce trzech godzin pracy za minimalną pensję, a na przykład Anglii możemy już go mieć za 9 czy 10 funtów, czyli po godzinie pracy. Większość z nas nie jest gotowa na zapłacenie 60 złotych tylko po to, żeby mieć świadomość, że tłumacz czy redaktor zostali godnie opłaceni. Ale to temat rzeka – w Polsce największym problemem są w tym momencie ogromne rabaty, które wymuszają hurtownie i sieci księgarskie, przez co trudno jest znacząco podnosić stawki w branży, bez względu na to, o którym etapie produkcji książki mówimy.
Zahaczyłaś teraz o cenę książek, zastanawiam się, czy byłyście świadome, jak dużo elementów się na nią składa?
Tak, jak najbardziej. Chyba też przez to, że wcześniej trochę znałam branżę ze strony autorki, byłam świadoma, że jest ilustrator, prawo do ilustracji czy fotografii, grafik, skład, korekta, redakcja językowa i merytoryczna. Już nie mówiąc o tym, że byłam sobie w stanie wyobrazić, że potrzebne będzie też biuro, promocja, sprzęt, czynsz, bo to też w końcu składa się jakoś na ostateczną cenę wydania. Ale tak naprawdę gdybyśmy miały wycenić nasze tytuły i wliczyć w to nasz autentyczny koszt pracy – wszystkie wieczory, weekendy, urlopy spędzone na redagowaniu, czytaniu, mailowaniu – i jeszcze podnieść wszystkim po drodze stawki, to książki powinny kosztować zdecydowanie więcej. Staramy się ustalać tak niske ceny, jak to tylko możliwe, ale widzimy, że ze względu i na drożejący papier i na inflację nie będzie to już niedługo wykonalne.
Mówię o tym w moich social mediach, czasami też tych oficjalnych tajfunowych, ale zachęcam – jeśli ktoś może sobie pozwolić, żeby kupować książki, które wie, że i tak chce kupić, żeby zrobić to teraz, bo możliwe, że jak się skończy nakład jakiegoś tytułu, przez jakiś czas go nie dodrukujemy. A jeśli dodrukujemy, to możliwe, że będzie musiał kosztować więcej i przyszłe tytuły też będą musiały być droższe.
Miałyśmy z Anią szczęście, że przez te parę lat naszego działania się rozwijamy, idzie nam dobrze, wychodzimy na plus. Dwa lata pandemii bardzo nas zmęczyły – bo to ciągłe zarządzanie kryzysowe, a nie relatywnie spokojne rozwijanie wydawnictwa. Ale to, co pozostaje w tym wszystkim niezmienne, to fakt, że cały czas staramy się robić jak najlepsze książki, jeśli chodzi o tekst, poprawną polszczyznę, jakość tłumaczenia, skład. Podejmujemy pewnie niektóre decyzje inaczej niż robiłyśmy to na samym początku, cały czas się uczymy tego, jak funkcjonuje nasza branża, ale na tyle, na ile to możliwe, próbujemy robić rzeczy po swojemu – i mam wrażenie, że przynosi to dobre efekty.
Trochę zmienię temat, ale to też już padło, to znaczy kwestia estetyki, ilustracji. Wiem, że współpracujecie z azjatyckimi ilustratorami – czy to są osoby bardziej znane, czy staracie się współpracować z początkującymi artystami?
To zależy od książki i naszego pomysłu. Nie zawsze naszą pierwszą koncepcję udaje się zrealizować, więc podam kilka przykładów. Na okładce Zmierzchu Osamu Dazaia jest drzeworyt Reiki Iwami (którego zdobycie to opowieść na kolejną rozmowę) – artystki znanej w pewnych kręgach, której prace można znaleźć w muzeach na całym świecie, jednak nie jest to postać w żadnym stopniu sławna. Ale na przykład na książkach Yoko Ogawy widnieją akwarele znanej, zwłaszcza online, japońskiej malarki mieszkającej w Los Angeles, Satsuki Shibuyi, która namalowała je specjalnie dla nas. Potem był Niedźwiedzi Bóg i praca ilustratorki japońskiego pochodzenia, przedstawiająca kwiat rosnący w prefekturze Tohoku, którą nawiedziło 11 marca 2011 r. potężne tsunami i trzęsienie ziemi. Na okładce Gąsienicy mamy natomiast kawałek ilustracji Suehiro Maruo, kultowego mangaki, szczególnie w nurcie ero-guro nansensu – zakochałam się w tym obrazku, jak tylko go zobaczyłam i bardzo się cieszę, że pan Maruo bez problemu wyraził zgodę na użycie tej ilustracji na naszej okładce.
Staramy się mieszać i medium, i stylistykę ilustracji, czasami na okładce widnieje akwarela, innym razem drzeworyt, kolaż czy szkic ołówkiem. Czasami są to ilustracje robione specjalnie dla nas, czasami kupujemy prawa do gotowych prac, ale to, co jest kluczowe, to fakt, że zawsze wybieramy artystę z danego kraju. A potem zastanawiamy się, jakie emocje wywołuje w nas dana książka. To, ile czasu spędzamy nad wyborem okładki, to nie tylko kwestia naszego zainteresowania czy poszukiwanie estetycznej przyjemności – to także jakiś sposób na okazanie szacunku wobec pracy wszystkich osób, które odpowiadają za tekst. Łatwiej pewnie byłoby kupić obrazek ze stocka za pięćdziesiąt dolarów, ale dla mnie okładka i w ogóle papier i skład tekstu to „opakowanie” pracy całego zespołu, którą przekazujemy w ręce czytelników i czytelniczek. Wiemy, że wiele osób to docenia. A jeśli choćby jedna na 50 osób, która przeczyta naszą książkę, spojrzy w stopkę redakcyjną i wyszuka nazwisko ilustratora czy ilustratorki i dzięki temu pozna sztukę z innego kręgu kulturowego, to wtedy mogę uznać, że misja została spełniona.
Jeśli chodzi o czytelników – czy zainteresowanie waszymi książkami jest większe niż się spodziewałaś?
Jest większe, choć nie ukrywam, że zakładałam, że na pewno jakieś będzie. Prowadziłam już wcześniej bloga, często polecałam u siebie książki, widziałam jak dużo osób o to pyta, ale miałam świadomość, że to jest jakaś mała grupka fanów Japonii, która obserwuje jakąś tam Karolinę Bednarz i że ta grupa osób nie jest jakkolwiek reprezentatywna wobec całego społeczeństwa. Dlatego w momencie założenia Tajfunów wiedziałyśmy, że musimy włożyć w to bardzo dużo pracy, żeby dotrzeć z naszymi tytułami do jak najszerszego grona osób i pokazać – nie tylko czytelnikom i czytelniczkom, ale także dziennikarzom, krytyczkom literackim i w ogóle całej branży – że literatura japońska zasługuje na takie samo traktowanie jak francuska, brytyjska czy skandynawska. I na wielu poziomach nam się to zdecydowanie udało; na przykład Ukochane równanie profesora sprzedało się w ponad trzydziestu tysiącach egzemplarzy, co jest w Polsce fenomenalnym wynikiem. Nawet Zmierzch,napisana po wojnie, wymagająca lektura, też sprzedała się w 15 czy 16 tysiącach egzemplarzy przez ostatnie trzy lata.
Nie wiem, ile jest w tym wszystkim zdziwienia, ale na pewno jest we mnie z tego powodu dużo radości. I nadziei, że czytelnicy i czytelniczki nadal będą ufać naszym wyborom, nawet jeśli będą mniej oczywiste, niekoniecznie tylko z Japonii. Że zaufają nam, że pisarka z Indonezji czy pisarz z Korei albo książka non-fiction z Indii tak samo zasługuje na lekturę jak ciepła powieść z Japonii.
A co byś poleciła na początek zapoznawania się z literaturą, nie tylko japońską, ale ogólnie wschodnio-azjatycką?
Myślę, że większość osób, przynajmniej w Tajfunach, zaczyna od Ukochanego równania profesora. Pewnie też przez to, że tego tytułu jest najwięcej w social mediach. Myślę, że jest to idealna lektura na ten czas pandemii, wojny i szeroko pojętego informacyjnego przytłoczenia. Nie wiem natomiast, czy to jest ta książka, od której koniecznie „trzeba” zaczynać przygodę z japońską literaturą, ale to zdecydowanie dobra rzecz: łagodna, spokojna, pokazująca jak ważne są relacje między ludźmi oparte na zrozumieniu, nawet jeśli bardzo się różnimy.
Ja mam natomiast ogromną słabość do Zmierzchu Osamu Dazaia w tłumaczeniu Mikołaja Melanowicza. Nie tylko dlatego, że to nasza pierwsza książka. Nie jest to lektura łatwa, bo mówi o świecie po wojnie. Nie ma w niej jednak poczucia beznadziei, przytłoczenia. To opowieść o rodzinie, która próbuje jakoś sobie ułożyć życie w innym świecie, rzeczywistości, w której nie mają ani pieniędzy, ani statusu, które mieli wcześniej. Jest przede wszystkim fenomenalna literacko, w życiu chyba żadnej książki tak nie cyzelowałam. Tak bardzo mi zależało, żeby Dazai trafił do polskich czytelników w takim świetnym literacko wydaniu, w jakim czyta się go po japońsku.
Jeśli ktoś woli klasyczne, starsze rzeczy, to spróbowałabym sięgnąć po którąś z pozycji z serii Tajfuny mini. To seria, którą stworzyłyśmy po to, żeby przedstawić polskim czytelnikom i czytelniczkom teksty nieznanych wcześniej pisarek i pisarzy, zwłaszcza tych z pierwszej połowy XX w., ale żeby niekoniecznie robić z tego wielką antologię na 800 stron, której i tak nikt później nie przeczyta. To teksty bardzo różne, a wszystkie opatrzone są wstępem historyczno-kulturowym. Więc jeśli ktoś chce połączyć czytanie ze zdobywaniem wiedzy na temat Japonii i jakiegoś wycinka jej historii, to jest to idealny wybór. No i jak sama nazwa serii sugeruje – są to książki krótkie, można je schować do torebki i czytać w tramwaju. Ukazało się już sześć tytułów i co parę miesięcy będą się pojawiać nowe, więc można sobie w takich małych kęskach poznawać kanon japońskiej literatury.
I na końcu mam pytanie o pisarza, którego u was nie ma. Co myślisz o zaczynaniu od utworów Murakamiego, to dobry pomysł?
Przypomnę, że oprócz tego, że jesteśmy wydawnictwem, to mamy też dwie księgarnie. W Krakowie otworzyła się dopiero pod koniec zeszłego roku, więc pewnie nie każdy jeszcze o tym wie. I w naszych księgarniach, stacjonarnie i online, mamy książki Harukiego Murakamiego. Co istotne, do każdego wydania same piszemy opis, więc można sobie zobaczyć, co nam się tam podobało, co może zgrzytnęło, na co zwróciłyśmy uwagę. Większość z nas ma sentyment do jego książek. Dlaczego? Bo każda z nas zaczynała od jego utworów swoją przygodę z japońską literaturą. Dlatego jestem ostatnią osobą, która powie: „nie czytajcie Murakamiego.” Ale dziś prędzej sięgnę po Ryū Murakamiego. Mówi się, że jeśli Haruki jest Beatlesem, to Ryu jest Rolling Stonesem – i ostatnio zdecydowanie bliżej mi do tego drugiego. W zeszłym roku wydałyśmy jego Piercing w tłumaczeniu Dariusza Latosia i cieszę się, że został tak dobrze odebranych przez naszych fanów.
Ale wracając jeszcze do Harukiego. Ja zaczynałam od Norwegian Wood, to była chyba pierwsza książka japońskiego autora w tłumaczeniu, którą przeczytałam w ogóle. Potem pochłonęłam wszystkie kolejne, czekałam zawsze z wielkim utęsknieniem na jego kolejne premiery. Dlatego uważam, że nie ma „lepszych” i „gorszych” autorów, nie ma „lepszego” ani „gorszego” sposobu na zaczęcie przygody z japońską literaturą. Jeśli ktoś zaczyna od Murakamiego, to super, jeśli ktoś zacznie od Dazaia – też super. Wydaje mi się, że każde sięgnięcie po autora, autorkę stamtąd, to już jest jakiś krok w dobrą stronę. Znalezienie w sobie odwagi, żeby sięgnąć po coś innego, nie jest wcale takie łatwe i oczywiste.
Faktycznie, mamy trochę takich osób, które przychodzą do księgarni i mówią: „nie, po Murakamiego to ja nie chcę nawet sięgać, bo on jest wszędzie”. Wydaje mi się, że trudno mówić jednak o japońskiej literaturze i o kanonie japońskiej literatury, nie znając jakiegokolwiek z jego dzieł. Ma w końcu w swoim dorobku rzeczy bardzo dobre; nie tędy droga, żeby skreślać jakiegoś pisarza tylko dlatego, że jest znany. Nie jest tak, że my jako Tajfuny wydajemy te najlepsze i najważniejsze i w każdym calu „naj” – wydajemy to, co nam się podoba i to, co w danym momencie skradło nasze serca. I jeśli kiedyś to będzie książka Harukiego Murakamiego albo innego super znanego pisarza? Kto wie?
Na pewno to, czego nie powinniśmy robić, to stwierdzać, że nie lubimy Murakamiego czy kogokolwiek, nie sięgnąwszy przenigdy po żadną z jego książek. Nie od razu trzeba wydawać pieniądze, można pójść do biblioteki i zobaczyć, o co z tym Murakamim w ogóle chodzi. Wydaje mi się, że nie byłoby takiego boomu literackiego na Japonię w Polsce i nie byłoby, możliwe, mnie na japonistyce, gdyby nie Murakami wydawany w Polsce w odpowiednim czasie, kiedy byłam w odpowiednim wieku.
Strona księgarni/wydawnictwa: https://tajfuny.pl/
Instagram: Tajfuny