O byciu szczotkarzem w Warszawie.
Współpraca: Julia Kierzkowska, Julia Mikołajczyk, Ewa Enfer
Grafika okładkowa: Julia Kierzkowska
Fotografia: Ewa Enfer, Julia Kierzkowska
Ryszard Baryliński: Dzień dobry, nazywam się Ryszard Baryliński, prowadzę pracownię przy ulicy Poznańskiej 26 w Warszawie. Zajmuję się wyrobem szczotek i pędzli, ewentualnie naprawianiem niektórych, ale tylko takich cennych.
Ten warsztacik powstał w 1952 r., tak dokładnie to nie wiem kiedy. Mój dziadek z babcią wynajęli od miasta malutki lokal, siedemnaście metrów kwadratowych i rozpoczęli pracę w zawodzie. Dziadek został szczotkarzem, ponieważ na wojnie w 1920 r. stracił wzrok. Bitwa się skończyła, zostały ofiary cywilne i dziadek się załapał na program aktywizacji, nauczył się zawodu szczotkarza. Ale nastała też druga wojna i dopiero po niej warsztat mógł otworzyć w 1952. Od tego czasu bez przerwy są tutaj szczotki, pędzle wyrabiane, naprawiane i sprzedawane. Jak za czasów mojego dziadka było więcej wyrabiania i produkowania, tak powoli z biegiem czasu trzeba było przejść trochę bardziej na sprzedaż. Ze względu na hałas, kleje, takie czynności, które w środku miasta… nie są akceptowalne, że tak powiem. Więc część produkcji się przeniosła na zewnątrz, do innych miejsc.
Warsztat przeżył czasy komunizmu, wtedy był mój dziadek, potem babcia. Jak babcia była już starszą osobą i przechodziła na rentę, przekazała warsztat mojemu ojcu. Mój ojciec prowadził go do 2001 r., a od wtedy prowadzę ja.
Mam jeszcze rodzeństwo, więc była kwestia, kto przejmie pracownię. Ponieważ ja się przyuczyłem do zawodu, znałem wszystkie, jakby powiedzieć, „tajniki” warsztatu. A ponieważ reszta już była zaangażowana w inne zawody i prace, i nawet nie mieszkają wszyscy w Warszawie, więc wypadło na mnie. I tak dwadzieścia lat witam swoich miłych klientów, a czasem coś im sprzedam.
Co jest dla pana najciekawsze w tym zawodzie?
Nie jest tak, że najciekawsze, bo to zbieg okoliczności, że ja przejąłem warsztat. Tak z zewnątrz patrząc, nawlekanie szczotki nie jest czynnością wielce twórczą, znaczy taką angażującą umysł do twórczego myślenia. Okazało się, że najciekawsi są ludzie, którzy przychodzą do pracowni. To przekrój wszystkich stanów, zawodów, jakichś statusów społeczno-gospodarczych i tak dalej. Oni powodują, że jakoś człowiek tutaj jest w stanie wytrzymać. Szczotki nie są potrzebne codziennie, znaczy kupowanie ich, bo służą długo, więc widzę dużo różnych osób. Gdyby tu nikt nie przyszedł, nic by się nie działo, wiadomo – z nudów można umrzeć.
Czyli to ludzie są walorem artystycznym?
Ach, o artyzmie rzadko można mówić. Właśnie, bo ja się specjalizuję w szczotkach z naturalnych materiałów, więc to jest drewno, włosie naturalne, różnego rodzaju rośliny… Tego co prawda nie przygotowuję sam, bo nie podołałbym wszystkim czynnościom, które trzeba wykonać przy zrobieniu szczotki. Musi być współpraca, musi być otoczenie: muszą być ludzie, którzy pracują w drewnie, potrafią wyciąć drewnianą oprawkę, muszą być ludzie, którzy przygotują włosie końskie – bo takie włosie na przykład nie może być surowe, trzeba je wyprawić, żeby się nadawało. To otoczenie jeszcze w Warszawie istnieje. Wszystkie takie drobiazgi powodują, że potem mogę zaprezentować i zaproponować klientowi powiedzmy sobie taką szczotkę do włosów z naturalnej szczeciny z dzika, w drewnie oprawioną.
Kim są pana stali klienci?
Przede wszystkim mieszkańcy Warszawy, ale bardzo często sytuacja jest następująca: młodzi ludzie kupują mieszkanie, już kupili piątą szczotkę, powiedzmy sobie: tanią, a one się niszczą bardzo szybko. Na obiedzie u babci dowiadują się, że są też takie z naturalnych materiałów, „wygooglają” i trafiają na mnie. Wtedy przychodzą z polecenia swoich rodziców, swojego rodzeństwa, które już kiedyś tam przekonało się, że narzędzie, bo szczotka jest narzędziem, zrobione dobrze może być wygodniejsze i dłużej służyć. Do tego są zadowoleni, że mogą się wybrać na spacer na ulicę Poznańską w Warszawie.
A zauważa pan też jakaś ewolucję w pana klienteli?
Mój warsztat opiera się w większości na ręcznej pracy: ręcznie zrobiona szczotka, ręcznie nawleczona. Ja czy moja rodzina, bo mi pomagają, nie jesteśmy w stanie dużo ich zrobić. Więc jesteśmy taką niszą, która wypełnia zapotrzebowanie na produkt tej jakości, z takich materiałów. Różne są trendy w społeczeństwie: jedni idą na maksymalną robotyzację i nowoczesność, drudzy idą z kolei odwrotnie, w jakiś wegetarianizm, weganizm. Czasem jest trudno, bo przychodzą ludzie, którzy są skłonni zapłacić dużo za ręcznie wykonane przedmioty, ale mają drugą filozofię, że nic odzwierzęcego. A okazuje się, że na przykład szczotka do zamiatania podłogi, zrobiona z włosia końskiego, jest bardzo dobrym narzędziem: potrafi wytrzymać kilkanaście lat używana codziennie. Więc w związku z tym jest konflikt: takim klientom czasem muszę tłumaczyć, że koniowi się obcina trochę tego ogona, a nie że on jest zabijany w tym celu. Pomagam każdemu, w zależności od pytania i problemu.
To jak rozpoznać dobrą szczotkę od tej złej?
Inaczej. Ma się zadanie do wykonania i szuka się wtedy narzędzia, którym można to zrobić. Jeżeli maluje się kawałek ściany metr na metr i tylko tyle, to bierze się pędzel, który mniej więcej wygląda dobrze: nie sypie się, nie jest zaklejony i tak dalej. Takim pędzlem można coś pomalować, a potem go się wyrzuca, bo jeżeli zaschnie, to nie wytrzyma tych kilku lat, kiedy będzie się chciało poprawić farbę. Natomiast jeżeli ma się długofalowo malować, to trzeba już się zastanowić, zrobić jakiś wywiad i rozeznanie. Prawda, narzędzie piękne, ale trzeba się wykosztować.
Warto kupować z polecenia, to jest kolejny sposób rozróżnienia szczotek. Warto się przyjrzeć, jakich używa jakiś profesjonalista, chociaż dobrze jest wtedy porozmawiać, na przykład dlaczego fryzjerka woli plastikową szczotkę? Taka z naturalnego włosia jest szczotką osobistą. Z plastiku może być dla różnych ludzi, ponieważ da się ją zdezynfekować.
Podsumowując, trzeba trochę zjeść tej soli z tej beczki, żeby dobrze się poruszać po tym świecie.
Zaczął pan mówić o zleceniach, czy jakieś szczególnie zapadły panu w pamięć?
Och, było ich kilka.
Szczotka obraz. Zadzwoniła pani artystka z pytaniem, czy nie wykonam szczotki. Wytłumaczyła mi, że to ma być kwadrat, najpierw chciała metr na metr… Jeżeli ktoś ma wyobraźnię, to może zrozumieć, dlaczego odmówiłem, więc było czterdzieści centymetrów na czterdzieści. Ustaliliśmy, że zrobię szczotkę z miękkiego włosia koziego, biały kwadrat z czarnym kwadracikiem na samym środku. Trochę mnie to zdziwiło, a ona powiedziała, że robi to, bo jest pacyfistką z przekonania. W wojsku niemieckim strzelanie do ludzi nazywa się weiches Ziel,czyli miękki cel. Postanowiła zrobić miękki cel, czyli ten obraz, który, gdy się go dotknęło, to ręce się zapadały w jego powierzchnię, po czym powiesić go w galerii z podpisem „strzelajcie do mojego miękkiego celu, nie do ludzi”. Teraz ta szczotka obraz jest gdzieś tam w prywatnej galerii pod Berlinem.
Drugie to było jeszcze jak ojciec żył, byliśmy tu razem. W pewnym momencie przyszedł pan, który przyniósł wiązkę włosów – swojej zmarłej żony. Poprosił, żeby oprawić je w rodzaj pędzelka, żeby się nie rozsypywały. Zaskoczyło nas to, bo z włosów ludzkich, w Europie przynajmniej, się nie robi pędzelków.
Chociaż właśnie zdarzyła się śmieszna sytuacja, kiedy przyjechali do nas przedstawiciele chińscy i jeden z nich zaproponował, że dostarczy nam włosów rekrutów chińskich. One są proste, dość długie, w jednolitym czarnym kolorze i nadają się do zrobienia chociażby pędzli formierskich. Ale myśmy powiedzieli z ojcem, że sorry, ale to nie przejdzie. Po pierwsze na cle byłby już problem, no i etyka.
Jeszcze była inna historia, związana ze szczoteczkami do zębów. Pani z muzeum w Wilanowie zadzwoniła, czy nie zregenerowałbym osiemnastowiecznej szczoteczki do zębów, którą mają na stanie, ale jest zepsuta. Była skonstruowana w ten sposób, że w metalową srebrną oprawkę został wprawiony kościany kawałek z otworkami, w które trzeba było zatknąć tę szczecinę, którą się myło zęby. Właśnie to włosie wytarło się gdzieś, zagubiło
Po pierwsze, jak już przyjechała, to pani siedziała i pilnowała, żebym ja jej przypadkiem albo nie zniszczył, albo nie wziął na pamiątkę. Druga rzecz, że musiałem to szybko zrobić. Pani pokazała mi etui, w którym szczoteczki się zachowały, srebrną skrzyneczkę filigranową z dwoma szczoteczkami, jak na najcenniejsze przedmioty.
Zastanawiałem się w pewnej chwili, dlaczego robić je ze srebra – bogaci ludzie, bo to za czasów jeszcze chyba króla, ale co jeszcze. Po pierwsze to dobry materiał, bo plastyczny, ale druga rzecz, że antybakteryjny. Więc pomysł, żeby mieć złotą szczoteczkę do zębów, wcale nie jest do końca taki przewrotny i niespełna rozumu. Tylko wiadomo, nie złotem się myje, tylko to złoto będzie trzymało włosy.
Albo ostatnia mi się przypomina, jest koniec roku… 1989 czy tam 1990, nie wiem dokładnie. Leci w telewizji – wtedy są tylko dwa programy, chociaż trzeci chcieli uruchamiać – Dynastia i tam Joan Collins siedzi przed toaletką, a służąca ją czesze ogromną szczotką do włosów. Joan Collins knuje kolejne jakieś rzeczy, służąca ją czesze i włosy się tak pięknie układają. Następnego dnia do ojca przychodzi kobieta, która pyta, czy zrobiłby taką dużą szczotkę, jak miała Joan Collins. Ojciec zrobił wielkie oczy, ale wiedział, że wieczorem jest powtórka, zobaczył, o jaką chodzi, i zrobił. W pewnym momencie nastąpił bum na te duże szczotki do włosów, ojciec miał przez chwilę wzrost w obrotach, bo wiadomo, duża szczotka jest droższa.
Słychać, że dla pana ważna jest sama społeczność, ludzie, którzy przychodzą tutaj do pana.
Klienci przychodzą po dwóch, trzech, pięciu latach, w zależności jak im się szczotki zepsują. Przychodzą ludzie starsi, którzy są zachwyceni tym, że ja tu jestem od tych sześćdziesięciu paru lat.
To jest punkt orientacyjny: ludzie wbrew pozorom nie lubią zmian zbyt częstych. Jak jest piekarnia, to niech będzie piekarnia, żeby można było opowiadać wnukom, że tam się chodziło. W dzisiejszych czasach jest tak, że jest piekarnia, zaraz jest tekstylny, zaraz jest jakiś inny sklepik i te zmiany są męczące i niewygodne do życia w mieście, przynajmniej dla osób starszych. Oni nie są tak mobilni i to dla nich ważne, że jak dojdą do szczotek i wrócą, to zrobią tam nie wiem, trzysta, pięćset metrów. I cieszą się, że o, coś znajomego, coś co znają.
Mówił pan też o społeczności rzemieślników, czy w Warszawie jest jeszcze drugie takie miejsce jak pana sklep tutaj? Albo ktoś, kto pracuje tak długo jak pan?
Żyje jeszcze paru rzemieślników takich szczotkarskich, którzy są starsi ode mnie, nawet lepsi w zawodzie, tylko że oni już nie prowadzą swoich warsztatów. Jest pan Stefan Życzkowski, który miał tu przy Wilczej warsztat, ale kamienica poszła do remontu i po prostu musiał zamknąć. Przy Kasprowicza znajduje się jeszcze mały punkcik szczotkarski, tam pani, która go prowadzi, jest córką byłego szczotkarza. Nie gwarantuję, bo ja jestem tu, nie wiem co się dzieje tam, ale można kiedyś spacerkiem sprawdzić.
Są ludzie, którzy jeszcze są w zawodzie, ale mieszkają już troszkę poza Warszawą, tam w Zielonce jest ktoś, w Mińsku Mazowieckim, w Mrozach, także pozostało tu trochę szczotkarzy. Zresztą czasami się wymieniamy szczotkami, bo takiego asortymentu jak tutaj człowiek sam się nie dorobi, tu ze sto fasonów człowiek by się doliczył. Na dodatek miasto jest dwumilionowe, więc jeżeli nawet są dwa warsztaciki szczotkarskie, to nie są dla siebie konkurencją, statystyka mówi, że pięć, dziesięć osób do takiego małego punktu powinno zaglądnąć codziennie… i zaglądają.
Czy są jakieś rzeczy, które nadal pana zaskakują?
A tak, oczywiście! Brak zastanowienia i niekompetencja, oczywiście w tych dziedzinach, w których ja jestem kompetentny, żeby nie było że jestem alfą i omegą. Ale przychodzą ludzie i po prostu nie myślą. Jeżeli ktoś kupuje szczotkę z naturalnych materiałów, czyli z drewna, z agawy i służy ona do kąpieli i on chce dziesięć lat jej używać, to zwykłe zastanowienie się może powiedzieć, że ona nie wytrzyma, ponieważ jest codziennie moczona. Znając bakterie i wirusy, które tak szybko załatwiły cały świat, to taka szczotka nie ma po prostu szans.
Inny przykład to szczoteczki – niektóre trzeba zdezynfekować przed użyciem, dlatego że one tu się mogą na przykład zakurzyć. Kiedyś przyszła pani, kupiła szczoteczki do zębów i się spytała, jak je zdezynfekować. Ojciec powiedział, że we wrzątku – to jest dobry sposób na nie, one potem i tak są umoczone, więc woda nic nie zmienia.
Więc pani wzięła na gaz kubeczek, wrzątek i zaczęła gotować, po czym przyniosła ugotowane szczoteczki. Oczywiście materiały nie wytrzymały. To trochę zaskoczyło ojca, on myślał o tym, żeby albo zanurzyć i zamieszać we wrzątku, albo przelać wrzątkiem z czajnika, a ta pani jakoś sobie źle to wszystko ułożyła i myślała, że tak jak w autoklawie wygrzeje wszystko. Dlatego kiedy ludzie się pytają, jak długo jakaś szczotka wytrzyma, mówię, że nie wiem. Są zdolni ludzie, którzy potrafią zepsuć wszystko w ciągu krótkiego czasu. Zależy wszystko od używania i warunków, w jakich się przedmioty znajdą
Mówiąc o wirusach, jak pandemia wpłynęła na pana zakład?
Robienie szczotek nie jest biznesem na krótki okres. To się długofalowo planuje, dlatego wymiana następuje zwykle co kilka lat. Jeżeli pani teraz kupiła szczotkę do kąpieli, to ona po kolejną przyjdzie za rok, za dwa lata, w zależności jak będzie jej używała. Więc długofalowość tego biznesu spowodowała, że jak nastała pandemia, to oczywiście tu po ulicy rzeczywiście nikt nie chodził, ale ja spokojnie na miesiąc mogłem zamknąć warsztat i nic się nie działo. Oczywiście ja przychodziłem, robiłem szczotki, ale nikt nie zaglądał, nie kupował. A po miesiącu ludzie zaczęli powoli wychodzić, a to tam, a to tam i tutaj też.
Bardziej wpłynęły na zakład wielkie centra handlowe. Kiedyś tu było dużo punktów, do których się chodziło z różnymi problemami. Teraz się nie oddaje noży do punktu ostrzenia, wodę sodową się kupuje w puszkach w supermarkecie, a nie tutaj, kiedyś był tu taki właśnie syfoniarz. Nasz optyk się zamknął, bo też ludzie przestali chodzić… Przestali korzystać z takich punktów, bo w jednym miejscu mają dużo różnych – właśnie to wpłynęło na obroty i sprzedaż. Ale ja jestem malutki, umówmy się, też nie nastawiam się, że miałbym nie wiadomo jakie duże kokosy zarobić. Może bym je zdobył, gdybym hurtowo się szczotkarstwem zajmował, no ale ręcznie zrobić hurtowo… Przychodzi hurtownik i on chce tysiąc sztuk, to tysiąc godzin co najmniej, tysiąc godzin podzielmy, to zobaczymy, ile to tygodni wyjdzie.
Czyli też technologia i ewolucja, która z nią nastąpiła, wpłynęły bardzo na pańską działalność?
Technologia spowodowała, że warsztaty, które były nastawione na większą produkcję, upadły. Upadły z różnych względów. Pani pyta teraz mniej więcej o czas, gdzie z dawnej gospodarki nakazowo rozdzielczej przechodzono na gospodarkę kapitalistyczną i w związku z tym wiele tych zawodów zaginie. Tak jak fotografii, teraz nikt prawie nie robi na starych materiałach, tylko hobbyści, natomiast tak wszyscy idą na te elektroniczne media, bo łatwiejszego obróbce, bo łatwiejsze w użyciu.
Nie opłaca się brać uczniów, chyba że ktoś już jest bardzo zdeterminowany. Zresztą najczęściej się nie zdobywa całego zawodu, tylko się go przyucza, kogoś się uczy tylko pewnej części, która ten zawód obejmuje i w tej części on się specjalizuje. Ja tutaj nie mam warunków do posiadania ucznia, dlatego że trzeba by mu zapewnić pewien socjal, żeby mógł gdzieś zjeść kanapkę, żeby mógł się gdzieś przebrać i odpocząć, nawet węzeł sanitarny powinien być. Wtedy można mieć ucznia.
To są oczekiwania ludzi czy oczekiwania prawne?
Z jednej strony prawne, z drugiej strony oczekiwania ludzi… no i jak ktoś liźnie troszkę zawodu, to już chce nie wiadomo jak zarabiać. Kiedyś było inaczej: chłopaka dziesięcio-, dwunastoletniego się do terminu wysyłało, on był poniewierany przez mistrza i czeladników, a to skocz po piwo, a to co innego… Wiadomo, ludzie we wszystkich miejscach są różni, byli porządni albo nie, ale on się uczył zawodu. Jak miał osiemnaście lat, to już był przez sześć, czasami osiem lat, przyuczany, obserwował czeladników, obserwował mistrza, miał zlecenia, wiedział skąd i co połączyć i tak dalej. Mistrzowi często się opłacało mieć takich uczniów, ponieważ oni ciężką robotę za niego wykonali, a on zbierał nagrodę. Tylko w perspektywie ten uczeń miał potem możliwość zdania egzaminu czeladniczego, wyzwolenia się od mistrza, powiedzenia „no figa z makiem”, założenia swojego warsztatu i odegrania się na kolejnych uczniach.
Obrazowo opowiadam, ale tak było przez jakiś czas. A w tej chwili nie widzę za bardzo dobrej perspektywy, żeby w takiej formie prowadzić ten biznes. Może inne formy takie strukturalne mogą zaistnieć, ktoś wymyśli, weźmie spółkę z.o.o. i też będzie dobrze.
Czy jest jakaś szczotka, którą bardzo lubi pan robić albo ogólnie bardzo pan lubi?
Staram się nie przywiązywać do przedmiotów, które wytwarzam, ponieważ bym ich nie sprzedał, gdybym się nimi za bardzo chciał zachwycać. Żal mi było trochę tych miękkich kwadratów, ich zrobiłem cztery egzemplarze, więc prawie kolekcję. Dlatego że jest dużo pracy, że jest opowieść, że jest to coś odmiennego od takich chwil codziennych. Ale więc nie. Ja ze szczotek chcę się utrzymać, chcę mieć pieniądze, żeby kupić tę bułkę. Więc trzeba to jakoś wypośrodkować: to nie jest artystyczne rzemiosło, to jest solidne rzemiosło.
Chociaż tu mamy szczotki ozdobione różnymi malunkami, ale to ja zlecam pani, która po prostu potrafi malować na małych przedmiotach.
I można się cieszyć, że taką ładną szczotką będzie się czesać tam jakaś dziewczynka, to do długich gęstych włosów jest dobra szczotka. Szczotki galanteryjne można też zdobić. Kiedyś, to znaczy sto lat temu, pan hrabia potrzebował kompletu szczotek: do włosów i do ubrania, do butów… Taki komplet można byłoby podciągnąć pod jakiś artyzm.
W pana warsztacie widać dużo elementów japońskich: interesuje się pan Japonią czy to tylko przypadek?
Rzeczywiście. To dlatego, że moja córka się zainteresowała Japonią i mieszka tam teraz. To ta pani, którą widać na zdjęciach. Skończyła tutaj japonistykę, potem tokijski uniwersytet.
Ta łapka jest na szczęście, ze świątyni. Już powinna być wymieniona, jest taki zwyczaj, że kupuje się taką, która przez rok ma przynieść powodzenie w biznesie. Im większa łapka, tym większy biznes zrobimy w tym roku. Ale żeby nie było, na koniec roku te wszystkie łapki się przynosi do świątyni, ustawiają to w taki wielki stos i palą.
A japońskie szczotki?
Byłem w Tokio, widziałem te dalekowschodnie produkty. Po pierwsze są świetnie zrobione, ale tak jak wspomnieliśmy: każde narzędzie do czegoś służy. Tam jest więcej surowego drewna, a mniej lakierowanych szczotek. Pierońsko drogie: taka szczotka, która u mnie w tej chwili kosztuje sto złotych, tam wychodzi tysiąc złotych. Ale powiedzmy sobie, inne jest podejście do rzeczy tam w Japonii, po drugie Tokio jest droższym miastem niż Warszawa i oni mają większe zarobki. Więc to wszystko proporcjonalnie może być droższe i jakiś eksport/import nie za bardzo wchodzi w grę, przynajmniej na moim poziomie. Zresztą zanim dopłynąłby statek, to już dostępna by była gdzieś tańsza kopia.
Czy to nie jest zapętlający się problem, że te tańsze kopie zużywają się szybciej, przez co potrzebna jest wciąż większa produkcja?
Ach, co to za pomysły, to jest niszczenie rynku reklamy. Gdybyśmy nie kupowali ciągle, nie chodzili po nowe, co ludzie by mieli do roboty? Gazet by nie czytali. Proszę też pamiętać, że na przykład Chiny wbrew pozorom potrafią zrobić dobry towar, jeżeli się dobrze z nimi negocjuje. Tylko że znowu, pazerność różnych ludzi powoduje, że kupuje się najtaniej. Nie będę tutaj jakiś producentów wymieniał, ale chociażby z tymi maseczkami, tanie, a okazało się, że klej był niedobry czy trujący. Ja się zastanawiam, jak pokonamy ich utylizację, z patyczkami do uszu był problem, a maseczki wyrastają co drugi metr leży i nikt nie chce podnieść, bo wirusy.
Na koniec luźne pytanie: gdyby pan miał być szczotką, jaką by pan był?
Dobrze być szczotką do włosów, wtedy jest właśnie kontakt z ludźmi. Nie szczotką do zamiatania, bo to jest podłoga i tam się brudy zamiata, prawda, a tak to ma się możliwości. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.