Dla niektórych listopad to chodzenie na cmentarz i jesienne spacery. Dla innych przede wszystkim odciski od klawiatury i ból głowy, czyli maraton pisarski.
Grafika okładkowa: Maja Turkowska
„NaNoWriMo” – National Novel Writing Month – powstał w Stanach Zjednoczonych z inicjatywy Chrisa Baty. Cel: napisać 50 tysięcy słów powieści między 1 a 30 listopada. Od początkowych 21 uczestniczących, wydarzenie rozrosło się do niemal pół miliona aspirujących pisarzy z 631 regionów świata, za których koordynację odpowiadają ML (tzw. „MLe”, Municipal Liaison). Joanna Askutja, jako jedna z wolontariuszek, opiekuje się polskimi „NaNowcami” już 10 lat.
Rewers: Czym się zajmujesz na co dzień? Jesteś związana ze światem wydawniczym poza NaNoWriMo czy to tylko zabawa?
J.A.: Trochę związana, a trochę nie. Skończyłam filologię polską na specjalności wydawniczej i tłumaczeniowej. Umiem wszystko, od redakcji po skład; zdarzyło mi się zredagować dwie antologie, złożyłam trochę książek… Obecnie pracuję w drukarni wielkoformatowej, tak więc teraz zajmuję się tym tylko na umowy o dzieło. Zdarzyło mi się wysłać opowiadanie do czasopisma, zostało opublikowane. Potem odkryłam NaNoWriMo i zaczęłam pisać powieści, których nigdy nie kończę. Wypada jedna rocznie, czekają na swoją kolej, ale ostatecznie nie mam na nie czasu, bo już pracuję nad następną. Napisać od początku do końca udało mi się jedną, ale zajęło mi to rok: skończyłam we wrześniu.
Więc, gdy zaczęłaś NaNoWriMo, chciałaś zacząć nową powieść po publikacji poprzedniej?
Opublikowałam opowiadanie… i nie pamiętam, czy to pierwsze NaNo było po moim debiucie… chyba tak, był rok 2010. Obie kwestie nie miały ze sobą związku. Natomiast nie powiedziałabym, że moje dołączenie było wynikiem świadomej decyzji, żebym wiedziała, na co się piszę. Jeszcze wtedy nie mieliśmy swojego regionu – był dosłownie jeden polski temat na forum ogólnym – natomiast z grupą znajomych z forum pisarzy zarejestrowaliśmy się pod koniec września. Nikt do końca nie wiedział, o co chodzi, słabo znaliśmy angielski i jakoś tak od słowa do słowa wzięliśmy się za to.
Na początku nie miałam pojęcia, ile to jest 50 tysięcy słów. Nigdy nie liczyłam tekstu w słowach, zawsze w znakach, a jednak 50 tysięcy słów to jest jakieś 7 razy więcej niż 50 tysięcy znaków. To NaNo, po raz pierwszy i ostatni, przegrałam: dobiłam do połowy i tak się zaplątałam, w tym co pisałam, że trzy razy powtórzyłam to samo. Wtedy stwierdziłam: nie, to nie działa, nic z tego nie wyniknie. Nie zniechęciło mnie to.
Teraz to się zmieniło, ale wtedy w zasadach było tak, że należało w czasie NaNo rozpocząć nowy projekt, którego wynikiem powinna być powieść. Przy tym od samego początku znajdowali się tzw. buntownicy, którzy pisali zbiory opowiadań, kontynuowali coś, co rozpoczęli wcześniej, czy pracowali nad kilkoma rzeczami na raz. Już od paru lat nie ma tego zapisu w regulaminie. Na stronie można wybierać, co się pisze: scenariusze, poezję czy inne rzeczy. Co kto chce.
Cofam się pamięcią i rzeczywiście stwierdzam, że słyszałam kiedyś maksymę „jeden miesiąc, jedna powieść”.
Ta idea pozostała niezmienna, natomiast nikt tego nie pilnuje. Rzeczywistość, że tak naprawdę każdy tworzy, co uważa, została oficjalnie uwzględniona w trybach maszyny. Osoby, które piszą coś innego, już nie są buntownikami.
Tak naprawdę są różne podejścia: dla mnie ważne jest, że listopad to taki moment, kiedy przez miesiąc skupiam się wyłącznie na NaNo, na jednym tekście. Jest również duża grupa osób praktykujących tak zwany „płodozmian”, czyli piszą np. 2, 3 teksty.
Jednocześnie?
Jednocześnie. I wliczają to, co napiszą w ramach tych wszystkich tekstów, do swojej puli. Jest tak, że zasada 50 tysięcy słów, chociaż oczywiście obowiązuje, jest rozliczana przez każdego uczestnika z samym sobą. Nikt tego nie pilnuje, nie sprawdza, nie weryfikuje. Każdy może wpisać na stronie projektu, co mu się podoba, więc jeżeli ktoś chce oszukiwać, to oszukuje samego siebie. Nagrody za ukończenie NaNo to zazwyczaj jakaś zniżka na oprogramowanie. Co roku jest coś innego, ale nagrody są zawsze głównie symboliczne. Najważniejsze jest to, że coś się zrobiło, napisało i ma się jakiś tekst, nawet w początkowym stadium rozwoju. Więc ludzie liczą różne rzeczy, np. piszą bloga i również go zaliczają, a inni twardo trzymają się zasad i uznają tylko tę jedną powieść, którą właśnie zaczęli, chociaż czasem nawet się do niej nie przygotowali, tylko usiedli i zaczęli pisać. Podejścia są różne.
A ty? Za każdym razem zaczynasz powieść i stwierdzasz, że kiedyś skończysz lub masz taką nadzieję?
Mam nadzieję. Na pewno jest tak, że z roku na rok moje podejście trochę się zmieniało. Takie doświadczenie jak NaNo, kiedy faktycznie nic innego nie robię, tylko siedzę i piszę, cały czas o tym myślę i na tym się skupiam, pozwala poznać sposób, w jaki się podchodzi do tekstu, w jaki się pisze, co jest potrzebne, żeby napisać wszystko w założonym tempie. Dużo się przy tym nauczyłam. Wiem, ile muszę zaplanować, ale też kiedy ustaleń jest za dużo. W te 10 lat zdarzyło się, że pisałam powieści bez planu albo powstawały kolejne części tej samej książki, miałam też zupełnie nowe pomysły, ale i odgrzebywałam stare, takie sześcio-siedmioletnie, pojawił się też zbiór opowiadań… Różnie. Właściwie nie tylko ja, ale wiele osób traktuje NaNo jako okazję do dzikiego eksperymentu. Normalnie by się na niego nie porwali, ale jeśli mają napisać 50 tysięcy słów w miesiąc, nie mają czasu zastanowić się, czy to, co robią, jest bez sensu.
Jeden z organizatorów amerykańskiego NaNoWriMo powiedział, że to wyzwanie podejmują ludzie różni: nauczyciele, zmywacze okien… Jednak kończą je jako pisarze. Czy masz takie wrażenie, że ukończenie NaNo, niekoniecznie wygranie, aczkolwiek poważne wzięcie udziału niszczy pewien status quo pisarza jako zawodu nieosiągalnego?
Na pewno wyzwanie brzmi szaleńczo, chociaż wiadomo, że da się zrobić, jakieś tysiące ludzi na całym świecie podejmuje je co roku. Ciekawym jest również, że przez interakcję z innymi użytkownikami można zobaczyć, że dążymy do tego samego celu, 50 tysięcy słów, natomiast każdy robi to inaczej. I to też, wydaje mi się, pokazuje, że każdy może próbować, każdy może wygrać i każdy może coś napisać. Mam wrażenie, że wiele osób, które nie zajmują się pisaniem i nigdy tego nie robiły, ma mityczne wyobrażenie, kim jest pisarz: jakiś dziwnym człowiekiem, innym od przeciętnego Kowalskiego.
Dobry pisarz jest pijany i zażywa narkotyki?
To brzmi jak moje NaNo sprzed dwóch lat: ja nic nie paliłam, ale mój projekt wziął wtedy wszystkie narkotyki.
Jak to?
Rzecz się wzięła od powieści Dr. Adder K.W. Jettera. Została napisana jeszcze w latach 70., przez 10 lat szukała wydawcy i uważam, że do dzisiaj nie tylko aktualna, ale również najważniejsza jaką o fantastyce napisano. Otóż chodzi w niej o to, co ze znajomymi zwykliśmy nazywać brokatem (mamy nawet literacki manifest tego ruchu), czyli o to, że… wszystko wolno. Jetter napisał książkę, by pokazać, że fantastyka zamyka się w ciasnych gatunkach, kiedy przecież nie musi tego robić. Że wszystko wolno i wszystko można, jakie by nie było szalone, chore i nie na miejscu. Jednocześnie nie jest to manifest literackiej anarchii a literackiej wolności. Tak bym ją opisała. I moje (i nie tylko moje) NaNo 2018 zostało napisane właśnie w powyższy sposób – bez trzymanki, jakby na narkotykach. W tej mojej powieści (nosi tytuł „Brokat i drwienie”) występuje kilka narracji, każda z perspektywy innego bohatera i każda zupełnie różna od pozostałych: pierwszosobowa przeszła, gawędziarska w stylu noir, teraźniejsza trzecioosobowa, narracja w czasie przyszłym, nawet jest bohater, który niemal nigdy nie trzeźwieje, więc jego opowieść gubi nie tylko sens, ale i przecinki.
Ale pomijając takie przypadki, istnieje przekonanie, że napisanie powieści to jakieś przedsięwzięcie nieosiągalne, bardzo trudne, a nie jest. Naprawdę wystarczy usiąść i zacząć pisać.
Natomiast druga rzecz, którą trzeba wiedzieć, i to też argument używany przez przeciwników NaNo, że w miesiąc, w tak szybkim tempie, nie da się napisać niczego dobrego. Po tych ośmiu latach doświadczenia jestem już w stanie stworzyć coś wartościowego w tym czasie, ale piszę codziennie od dziesięciu lat czy nawet dłużej. Jeżeli jednak ktoś, kto nie zajmuje się tym, siada i musi w miesiąc wyrzucić z siebie całą powieść, to tak, oczywiście, nie będzie dobra. Nie o to chodzi. Chodzi o stworzenie first draft, pierwszego szkicu, czegoś nad czym można będzie dalej pracować. To jest równie ważne w NaNo: te moje nieszczęsne dziesięć powieści, niektóre są bardziej zaawansowane a inne mniej, jeżeli chodzi o redakcję, jednak to jest taki materiał, nad którym można pracować. Od zakończenia dzieli go wyłącznie czas i dalsza praca z mojej strony, a nie ten pierwszy wysiłek, żeby się zmusić i zacząć.
Czy skusiłabyś się na podsumowanie, że pisanie jest mięśniem, tak więc… Najpierw masa potem rzeźba?
Dokładnie! Tak to wygląda. Tak jak C. J. Cherryh powiedziała, że możesz pisać kompletny szajs, jeżeli potem dobrze go zredagujesz. Trochę tak jest. Te 50 tysięcy słów w miesiąc, szczególnie jeżeli nie ma się w tym doświadczenia, to rzeczywiście „pisarskie rozwolnienie”. Natomiast to nie jest tak, że jest to bez sensu i się skończy zmarnowanym miesiącem i kilkoma kilobajtami na dysku dokumentu wordowskiego.
Dobrze, że pliki Word nie są ciężkie.
Prawda?
Wspominałaś, że kiedy zaczynałaś NaNo, czyli 10 lat temu, w 2010 r., nie istniała polska społeczność.
Nie mogę do końca powiedzieć, że „nie istniała”.
W takim razie jak wyglądała? Jesteś w stanie nas zabrać w krótką podróż od pojedynczych postów na forum do aktualnego stanu z regionami, kanałem na Discordzie itp.?
Może zacznę od tego, jak aktualnie wygląda działanie i organizacja NaNo, żeby pokazać gdzie się znajdowaliśmy w tej strukturze wcześniej, a gdzie jesteśmy teraz.
Ponieważ jest to ogólnoświatowa impreza (chociaż większość uczestników pochodzi ze Stanów Zjednoczonych), to istnieje podział na regiony. Chociaż geograficzny, jest on też bardzo arbitralny, bo związany z potrzebami danego miejsca. Dlatego np. w Stanach duże miasto może mieć kilka regionów – a nawet jeśli jest jeden, to ma bardzo wielu wolontariuszy – i grupy niekoniecznie spotykają się razem. Na przykład Los Angeles, 4 miliony mieszkańców, nie robi wspólnego, jednego spotkania dla całego regionu. Są też obszary bardzo rozległe, na przykład cała Rosja ma tylko dwa regiony: jest Rosja moskiewska i Rosja „wszędzie indziej”; my mamy jeden obejmujący całą Polskę. Wygodniej byłoby może mieć więcej regionów, ale nie chcemy tego robić, nie chcemy się za bardzo rozbijać. One tak naprawdę są tworzone zgodnie z potrzebami, więc jeśli ktoś się zgłosi do kwatery głównej i powie „hej, jest nas tutaj trochę w tym regionie, chcielibyśmy mieć własny, wolontariuszy, którzy się nami zajmą, chcemy działać odrębnie”, wtedy taki region się tworzy.
W roku 2010 było jeszcze tak, że Polacy należeli do regionu „Europe elsewhere”(„Europa gdzie indziej” – tłum. red.), który obejmował… W zasadzie wtedy istniały chyba tylko regiony niemieckie, kilka w Anglii, natomiast większość Europy siedziała na tym jednym podforum, gdzie nie było dużej aktywności. My mieliśmy, wydaje mi się, jeden temat, gdzie rozmawialiśmy po polsku. Chociaż była to mała obecność, to jednak było nas tylu i na tyle byliśmy aktywni, że jedna osoba się zgłosiła – Kyouri, która nadal jest „MLem” – do kwatery głównej, mówiąc, że właściwie moglibyśmy mieć własny region i go dostaliśmy, chyba w 2011 r.
Ja wtedy jeszcze nie byłam wolontariuszem, ale już organizowałam nieoficjalnie spotkania w Poznaniu. Ogólnie w tych okolicach, gdzie jest większa grupa użytkowników – Trójmiasto, Poznań, Wrocław, Warszawa i Kraków, plus mała grupa na Śląsku – jeżeli nie ma wolontariusza, to ktoś się zgłasza lub kogoś prosimy i wtedy ta osoba pełni nieoficjalnie nasze obowiązki, żeby organizować spotkania, rozdawać paczki ze wsparciem, których zresztą w tym roku niestety nie będzie.
Paczki?
Skąd się te paczki wzięły, to nie wiem – pierwsze zrobiła Kyo w roku 2011. Natomiast robią je też wolontariusze na całym świecie. Szykujemy je z własnej inicjatywy i własnej kieszeni. Od kwatery głównej dostajemy co roku naklejki, co roku inne – trochę ich już nagromadziłam. Zawsze jakoś nawiązują do motywu danego roku, zamysłu całej imprezy. W tym roku stylistyka jest bardziej komiksowa. W zeszłym była bardziej steampunkowa. Co roku jest troszkę inaczej, czasem retro, były grafiki pixelartowe. To wszystko umieszczane jest na naklejkach.
W każdym razie od kwatery głównej dostajemy wyłącznie te naklejki. Jednak z własnej inicjatywy, dla uczestników, którzy przychodzą na spotkania, bo oczywiście nie wszyscy się aż tak angażują – a raczej mniejszość decyduje się na przyjście – robimy paczki, w których zwykle są nie tylko naklejki z kwatery głównej, ale również, ponieważ od paru lat pracuję w drukarni, nasze własne. Nie wolno nam oczywiście na niczym, co my robimy, używać oficjalnego logo i tak dalej, jednak robimy takie z polskimi motywami, które zrodziły się u nas. Robiliśmy też gadżety, takie jak ołówki czy długopisy. Przez lata w każdej paczce był też zeszyt (od zeszłego roku już nie, bo mamy konsensus, że ludzie ich nie używają, czy też mniejszość z nich korzysta). Zasada jest taka: coś do pisania, naklejki, jakieś słodycze, kawa i herbata czy czekolada na gorąco… Symboliczne paczki wsparcia, żeby jakoś przez ten dość ciężki miesiąc wysiedzieć na krześle i nie zasnąć, coś słodkiego na finisz.
Wspominałaś o spotkaniach, gdzie można na żywo poznać inne NaNowce. W tym roku oczywiście trudniej stwierdzić, jednak twoim zdaniem, kim są polscy NaNowrimowcy? Czy istnieje archetyp „Polaka pisarza listopadowego”?
Myślę, że przeważają kobiety. Znacząco. Ale poza tym? Trudno stwierdzić. Na pewno jest przewaga osób, które mają więcej czasu. Jest tendencja, żeby to byli studenci, ludzie tuż po studiach. Poza tym trudno mi powiedzieć, żeby były jakieś bardzo charakterystyczne cechy, żeby móc powiedzieć „tak, ta grupa jest jednolita”.
Najmłodsi uczestnicy mają lat kilkanaście – pamiętam takich, którzy kończyli właśnie szkołę podstawową, bo to jest taki wiek, gdy zaczyna się pisać, powiedzmy, „poważniej”. Ja mam 32 lata i są osoby trochę starsze ode mnie. Ale dużo starsze… Nie wiem, czy nie ma, czy po prostu są mniej aktywne. Bawi ich może idea, jednak nie wchodzą w społeczność, czy na forum, czy na Discorda.
A jak z kontaktami między różnymi społecznościami? Rozmawiacie z innymi regionami?
Tak, wszystko odbywa się naszymi kanałami, prywatnie, przez forum. Mamy oczywiście podforum dla wolontariuszy, gdzie załatwiamy sprawy techniczne z kwaterą główną. Mamy tam swojego opiekuna, któremu możemy przekazywać ewentualne problemy, który nam przesyła różne informacje do udostępnienia dalej, o jakichś wydarzeniach dla wszystkich itd.
Natomiast spotykamy się też między sobą, wyłącznie z własnej woli. Na przykład jednym ze sposobów na integrację z innymi regionami są tzw. wojny.
Oczywiście wojny na słowa. Wygrywa ten region, który ma więcej słów w przeliczeniu na aktywnego użytkownika: żeby wyciągać średnią, mimo różnicy w rozmiarach. Pierwszą wojną, jaką nam zaproponowano, była ta w 2013 r. z Łotyszami. Oni co roku kogoś wyzywają na pojedynek, zobaczyli, że jest polski region, więc postanowili, że teraz będą bili się z Polakami.
To jest o tyle fajna rzecz, że zakładamy tematy na swoich podforach: „odwiedzamy się”, jest możliwość interakcji z ludźmi z innych krajów. W tamtym wypadku, my już mieliśmy swoje stałe wyzwanie o nazwie „Jedenaście sów” przypadające na 11 listopada. Więc zaproponowaliśmy Łotyszom, żeby rzucili nam swoje wyzwanie na ich dzień niepodległości, czyli 18. W ten sposób się wymieniliśmy wyzwaniami i od tamtej pory proponujemy to każdemu regionowi z którym walczymy.
Z kolei w tym roku mamy przygotowaną bardzo dużą rzecz. Nie wojnę, tylko igrzyska między czterema regionami. Będziemy się zmagać z Niemcami, Holendrami i Finami, z którymi mamy już doświadczenie w boju.
Poza poznaniem użytkowników z innych krajów, taka rywalizacja jest też źródłem motywacji. Oczywiście zależy od osoby, niektórzy są bardziej podbudowani wojną, inni nie, natomiast można powiedzieć, że zawsze coś się dzieje.
Właśnie ta społeczność jest bardzo ważna w NaNo. Są osoby, które po prostu nigdy nie wejdą na forum, nie zapiszą się do żadnego regionu. Są nawet tacy uczestnicy, którzy nie rejestrują się na stronie i nie wpisują tam żadnych statystyk. Natomiast to tzw. „jaranie się” i wspólna walka o 50 tysięcy, interakcje na forum, wymienianie się fragmentami, narzekanie, gdy przychodzi drugi tydzień i zmęczenie, gdy nie ma się już siły, wzajemne wsparcie to ważny aspekt całego wydarzenia.
Na poziomie regionu był na przykład rok, gdy ktoś powiedział, że nie da się napisać połowy NaNo w trzy dni. Ponieważ jesteśmy Polakami, trzeciego dnia przyszliśmy na forum międzynarodowe, informując, że u nas kilka osób już ma po 25 tysięcy słów i „jak tam u was”.
Powiedziałaś „jaranie się”. Czy to jest „jaranie się” w sensie potocznym czy jakiś wewnętrzny NaNowski slang?
To jest jaranie się w sensie płonięcia żywym płomieniem ekscytacji. Nie „palenie ziółek”, a po prostu podniecenie. Człowiek skupia się na pisaniu, ale w taki radosny sposób, to jest jakby święto pisarskie. Wszyscy piszą, to jest jedyne, o czym myślisz, jedyne, czym się zajmujesz i robisz to z innymi osobami, które doskonale rozumieją twoje zmagania.
Na przykład ten drugi tydzień, o którym wspomniałam, to jest właśnie coś bardzo charakterystycznego, tak naprawdę do wyrabiania sobie każdego nawyku – zawsze drugi tydzień jest najcięższy. I w czasie NaNo też są te tygodnie – jest pierwszy, gdzie wszyscy są podekscytowani, wszyscy zaczynają od początku, jest pięknie, a potem przychodzi drugi, kiedy jest kryzys. Naprawdę poważny kryzys. Piszę 10 lat i za każdym razem jest trudno głównie w drugim tygodniu. Przy czym to nie jest dosłownie drugi tydzień kalendarzowy, on przychodzi tak mniej więcej po 10 tysiącach słów, czyli nawet po pierwszym dniu: niektórzy piszą bardzo dużo bardzo szybko.
Potem następuje trzeci tydzień, gdy przychodzą najdziksze pomysły i magia NaNo naprawdę się dzieje. Kiedy się rozmawia z laikiem, on tego nie rozumie. W czasie NaNo można rozmawiać właśnie z osobami, które doskonale rozumieją i tego samego doświadczają.
Mówiąc o społeczności, w tym roku wszystkie grupy mają ciekawe przeżycia, próbując być… no właśnie, społecznym. Jak to się odbije na NaNo? Macie jakieś plany na integrację online?
Jedyna rzecz, która wyszła z kwatery głównej, to to, że żadnych spotkań na żywo nie będzie i nam nie wolno nic takiego organizować. Natomiast my się zawsze spotykaliśmy online, więc w naszym regionie nie jest tak trudno jak w innych. Mamy dużo młodych osób, technologicznie względnie ogarniętych. Są regiony, szczególnie w Stanach, gdzie wiek uczestników jest bardzo różny. U nas wśród ludzi, którzy się spotykali, nie było chyba osób powyżej 50. roku życia, natomiast w Stanach siedzą i piszą radośnie osoby po osiemdziesiątce. Kolejny dowód, że każdy może być pisarzem, każdy może zacząć w dowolnym momencie. Po prostu dziś w tych społecznościach, gdzie jest więcej osób w starszym wieku, problemy mogą być większe. U nas, ponieważ jesteśmy dużym geograficznie regionem, młodym i technologicznie zorientowanym, zawsze spotykaliśmy się online – nie jestem w stanie powiedzieć, w którym roku pierwszy raz – tyle że na Skypie, nikt jeszcze wtedy o Discordach nie mówił.
Zawsze robiliśmy sobie tak zwanego „wirtualnego kick-offa”. Kick-off party to spotkanie przed rozpoczęciem NaNo. Potem są „WIPy”, czyli „Wpadaj i pisz”, (ang. write-in), a na zakończenie „TGiO” – czyli Thank God it’s Over, takie spotkanie podsumowujące. Start od bardzo dawna organizowaliśmy online, zawsze odbywa się wieczorem 31 października, trwa do północy i te pierwsze trzy słowa czy normę dzienną staramy się napisać jeszcze przed pójściem spać, czyli zaraz po północy.
Zastanawiam się za to, jak będą wyglądały spotkania, które odbywały w miastach, czyli te Wpadaj i Pisz. Na nich, poza spotkaniem w knajpce z kawką, ciastem czy tam obiadem, jednak pisaliśmy. To dosyć niesamowite, gdy siedzi w restauracji, w, nie wiem, 5, 6, 10 osób, wszystkie mają laptopy i wszyscy pracują. Przez pół godziny nikt nic nie mówi.
Ciekawa integracja…
Byliśmy już pytani, czy jesteśmy sektą.
O! My w redakcji też! Ludzie, którzy piszą, najwyraźniej tak mają.
Tak! Nieważne, co się pisze. Może jednak ten Kowalski, gdy myśli o tym przeciętnym pisarzu, że jest jakiś dziwny, ma jednak rację…
W każdym razie ważną częścią tych spotkań było to, że zawsze pisaliśmy. W różnych miastach różnie to wygląda, ja się zawsze starałam, żebyśmy zrobili ze dwie sesje po 20 minut albo pół godziny pisania. Poza tym było dużo rozmów na różne tematy, kawka, ciacho, itd.
W tym roku będziemy się spotykać, żeby trochę pomarudzić i rozmawiać online na Discordzie. To jest dla nas wszystkich zupełna nowość i nie jestem w stanie powiedzieć, jak przebiegnie. Na pewno będzie miło, ale myślę też, że mniej produktywnie.
Może to trochę oklepane, ale czy podchodzisz do tego rodzaju spotkań mniej optymistycznie?
Nie mogę powiedzieć, żeby mnie cieszyły spotkania online. Jest magia w tym, że spotykamy się na żywo. Mamy stałe knajpki w różnych miastach… W końcu dwa lata temu udało nam się w Poznaniu znaleźć miejsce, gdzie spotykamy się co roku, gdzie już nas znają. Mamy też Czeską Hospodę, którą staramy się odwiedzać w miarę regularnie, chociaż raz na rok jako takie trochę bardziej wystawne spotkanie… W tym roku będzie inaczej. Zobaczymy. Nie umiem przewidzieć, jak to będzie wyglądało. Na pewno pojawi się więcej osób, to też jest pozytywne. Zazwyczaj część uczestników nie chce się spotykać z jakimiś dziwnymi osobami z internetu, co jest zrozumiałe, nawet jeżeli odbywa się to w miejscu publicznym. Już teraz widać, że występuje większa interakcja, osoby które się nie pojawiały na spotkaniach teraz przychodzą na Discorda. Również te, które po raz pierwszy piszą NaNo i nie chcą się od razu spotykać fizycznie, na wydarzeniach online się pojawiają. Pandemia może paradoksalnie pozwolić na większą interakcję.
Ostatecznie ludzie są w domach – w teorii mają więcej czasu na pisanie, bo siedzą tam tak czy siak.
Zobaczymy. Tak naprawdę dopiero w połowie miesiąca, jak nie w grudniu, będzie można mieć jakiś obraz jak to wygląda. Do tego kwestia jakichś planów na przyszłość. Mam nadzieję, że do przyszłego roku wszystko wróci do normy, chociaż może odkryjemy jakiś rodzaj spotkań czy interakcji, który będzie funkcjonował dalej. Na pewno jest tak, że osoby, które są rozrzucone po Polsce, chciałyby, a nie mogły uczestniczyć w spotkaniach – mamy ludzi za granicą, którzy mieszkają w małych miejscowościach gdzieś na końcu świata, osoby w dużych miastach, ale mających zbyt małą grupę lub za mało zorganizowaną – mogą się teraz spotkać online z innymi.
Organizacja NaNo musi ogólnie być czasochłonna. Masz możliwość odetchnięcia chociażby na kilka godzin przed rozpoczęciem maratonu?
Na kilka godzin przed nie jest źle. Ostatnie rzeczy robię w czasie wirtualnego kick-offa, kiedy sprzątam np. tablicę magnetyczną, na której gromadzę różne treści, jeszcze z zeszłego roku. Potem zaczynam na poważnie.
Tablicę?
Mam taki zwyczaj, że wszystkie nazwy własne, nazwiska, imiona, informacje typu na którym policzku bohater ma bliznę, której dłoni mu brakuje – ponieważ mam słabą pamięć do tych rzeczy – zapisuję na żółtych karteczkach i mam je na tablicy magnetycznej nad biurkiem, gdzie zwykle siedzę. Chcę to mieć jasno pokazane wielkimi literami, tylko zerkam w górę i pamiętam.
Czyli to jest twój prywatny rytuał NaNoWrimowy, niezwiązany z organizacją?
Mój własny, chociaż różni ludzie mają różne tablice i różne rzeczy tam przypinają. U mnie faktycznie zwykle to wisi nieruszone przez cały rok, nawet jeżeli nie pracuję nad danym tekstem. Na koniec, gdy zaczynam nowy projekt, robię porządek.
Skoro mowa o zwyczajach – wspominałaś o nich wcześniej – czym są „sowy”?
Sówki – jak wszystkie dobre tradycje – wzięły się z przypadku i z literówki. Na 11 listopada 2011 roku, Kaar_a, która była wówczas „MLem”, wpadła na taki pomysł, żeby na 11.11.2011 każdy napisał 11 słów. Tylko że Kaar_a zawsze robiła bardzo dużo literówek i napisała posta, żeby na 11.11.11 o 11:11 każdy napisał 11 sów.
Zanim to poprawiła, stało się to już tradycją i wszyscy pisali o sowach. Nie było opcji, żeby coś z tym zrobić. W ten sposób co roku na 11 listopada jest wyzwanie 11 sów. Trzeba napisać coś o 11 sowach i zawsze, gdy dzielimy się tymi fragmentami na forum, ktoś wymyśla nowy sposób, żeby to zrobić. Były np. teksty, gdzie ktoś 11 razy użył słowa „sowa”, były fragmenty gdzie sowy były dosłowne, metaforyczne, gdzie wydawały dźwięki, były bardzo ważne dla fabuły lub były tylko nazwą własną… Co roku ta kreatywność jest ogromna i wręcz szokująca, mimo że niektórzy już ósmy raz piszą o 11 sowach. To jest nasze święto w środku miesiąca.
I te wyzwania zawsze są częścią tekstu, który już piszesz? Więc nieważne, co piszesz, musisz jakoś tam wcisnąć te 11 słów… znaczy sów.
Tak! Dlatego też ta kreatywność jest taka duża, bo ludzie piszą tak różne rzeczy, od historycznych powieści po science-fiction, przez wszystko co pomiędzy. Wychodzi po prostu różnie, dziwnie, wspaniale. Zawsze wszyscy czekają na te 11 sów, by zobaczyć, co inni wymyślą.
To bardzo polska specyfika, ze względu na język. Znasz inne zwyczaje?
Inne kraje oczywiście też mają swoje symbole i tradycje. Są też wyzwania ogólnoświatowe – chociaż one u nas są może trochę mniej popularne, ale istnieje np. „wędrująca łopata śmierci”, że trzeba kogoś zabić łopatą… Jest też takie rosyjskie wyzwanie, które zresztą pojawia się w rosyjskich opublikowanych powieściach, że w każdej z nich powinien zginąć ktoś z nazwiskiem Jurij Siemieniecki.
W Polsce mamy wyzwanie tygodniowe. Ono też się narodziło najpewniej jakoś w 2011 r., też powstało od słowa do słowa w trakcie interakcji na forum. Wybieramy dzień tygodnia z dala od przypadającego na 11 listopada, żeby się nie nakładały, i w ten dzień cztery czy pięć razy w miesiącu rzucamy jakieś hasło: np. słowa związane z jedzeniem, tytuły powieści, które trzeba wtłoczyć w swój tekst… W zeszłym roku mieliśmy związane z czasem. Zawsze staramy się wybrać takie słowa, żeby były maksymalnie wieloznaczne i pozwoliły na maksymalną kreatywność. W tym roku również odbędzie się to starcie, plus, oczywiście, wyzwania z olimpiady.
W tym roku będzie dużo się działo – mam nadzieję, że nie za dużo.
Wspominałaś, że jest coraz więcej uczestników. Na forum figuruje liczba 1700 zarejestrowanych w regionie.
To są głównie martwe dusze. Są osoby, które zapisały się, ale nigdy nie zaczęły pisać, są takie, które przez jakiś czas brały udział, ale już tego nie robią. Myślę, że takich aktywnych użytkowników mamy 300-400. Aktywnych w tym sensie, że zakładają projekt powieści na stronie, czyli zadeklarowały, że w tym roku będą pisać, a nie użytkowników, którzy po prostu zapisali się do regionu.
To wciąż duża grupa. Skoro wszystko odbywa się na odległość, może wysiłek rozłoży się inaczej na każde z wyzwań?
To tak naprawdę pytanie o to, ile kto będzie miał zajęć. Ja np. pracuję cały czas, chociaż zdalnie – niby więcej czasu, bo nie dojeżdżam do pracy, ale nie do końca. Nic nie wiemy, to jest wyjątkowo nowa sytuacja.
Poruszając kwestię osobistych doświadczeń. Mówiłaś o najbardziej rozbuchanej powieści. Chcesz może opowiedzieć o najbliższej twemu sercu?
Hm… Myślę, że wszystkie są wyjątkowe, nie mam ulubionego dziecka.
A czy widzisz postęp na przestrzeni czasu? Patrząc na poprzednie, prace czujesz bardziej satysfakcję – „patrz, jak daleko zaszłam” czy bardziej panikę – „rany, ja to napisałam”?
Z tego już wyszłam. Może moje pierwsze projekty – właśnie przeglądam, co tutaj mam na swoim profilu NaNoWriMo. Widzę, że mam nawet swoją pracę magisterską, pisaną nie w trakcie NaNo, ale „Camp NaNoWrimo”, czyli takiego mini NaNo w kwietniu. Jak mówiłam, wszystko może się liczyć.
Od pewnego momentu rzeczywiście to już nie jest ten etap, że patrzę na coś, co napisałam i nie wierzę, czuję wstyd czy zażenowanie. Jestem zadowolona. Nawet ostatnio, w wyniku rozmowy na Discordzie, przypomniałam sobie swoje NaNo z 2018 r. i uważam, że jest najlepsze ze wszystkich, które napisałam. Na pewno praktyka i to, że wiem, ile muszę zaplanować, jak to zrobić, jak zorganizować swoje życie w listopadzie, sprawiło, że mogę się bardziej skupić na jakości tego, co piszę, a nie na ilości. W chwili obecnej te 50 tysięcy słów do napisania w miesiąc to nie jest dla mnie jakiś niesamowity wysiłek, tak jak mógł być niegdyś. Mogę pisać tekst bardziej zaawansowany, który nie potrzebuje już potem jakiejś szalonej redakcji. Czasem poszukam brakujących przecinków, coś poprawię tu i tam, ale tyle. Natomiast co do tych kilku wcześniejszych tekstów, one były ważne i cieszę się, że je napisałam, jednak potrzebowały bardzo dużej redakcji. Aktualne przyjmują drobne poprawki, uzupełnienia, ale nie wymagają pisania na nowo całej kartki.
Z czasem z pewnością jest coraz lepiej, coraz łatwiej, NaNo trochę też straciło dla mnie swoją magię niemożliwego zadania. Dlatego stawiam sobie teraz nowe wyzwania – w zeszłym roku nie pisałam 50, a 80 tysięcy słów.
Kiedy uda mi się napisać 1000 słów z rzędu, ogłaszam święto. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym pisać 1600 słów dziennie przez 30 dni.
Tylko że ja piszę 750 słów codziennie już prawie 10 lat. To też jest trochę inna sytuacja. Natomiast są osoby, które piszą w trakcie listopada po 150 tysięcy słów.
Piszesz powieści jakiegoś konkretnego gatunku? Czy może zmieniasz, w ramach wyzwania osobistego?
Głównie piszę fantastykę. Nawet praca magisterska w sumie o niej była…
Też była fikcją?
Nie była fikcją, ale była o fikcji. O kreacji świata powieści fantastycznej.
Nawet magisterka o pisaniu książek?
Tak, to już jest obsesja. Jeżeli chodzi o wyzwania, które sama sobie stawiam, to na pewno lubię bawić się formą i konstrukcją tekstu. Mam jedną powieść, z tych niedokończonych – tam do napisania zostały w sumie może dwa rozdziały i większa redakcja – natomiast to jest powieść, która zaczyna się „w środku”, od połowy akcji i ma dwie linie czasowe. Jedna idzie wstecz. Więc zaczynamy w połowie i co drugi rozdział dzieje się troszeczkę wcześniej. Tego typu wyzwania.
Mam też powieść, która się nazywa Le Tour – o Tour de France w roku 2283, po zarazie i tego typu treściach, które nie wydają mi się już zabawne po tym roku… To jest powieść satyryczna, ale pisana w formie komentarza wyścigu kolarskiego.
Podziwiam kreatywność na poziomie wyzwań.
Właśnie NaNo pozwala się porwać na coś szalonego. Mam powieść z 2018 r., gdzie jest cztery czy nawet pięć sposobów narracji, ponieważ każdy bohater ma inny styl. Jedna jest nawet w czasie przyszłym. Gdybym tak normalnie w środku roku miała usiąść do tego, musiałabym się zastanowić, czy jestem normalna i po co ja to robię. Ale jak mam do napisania 50 tysięcy słów w miesiąc, trzeba siadać i pisać. Ta atmosfera ogólnego podniecenia pisarskiego, fakt, że wszyscy robią szalone rzeczy i wspólnie dążą do celu, bardzo pomaga. Również w stawianiu sobie wyzwań i robieniu coraz bardziej szalonych rzeczy.
Czy słyszałaś może kiedyś o Inktoberze? Koncept wyzwania jest podobny: każdego dnia w październiku jeden rysunek atramentem na dany temat. Rozmawiając z ludźmi, którzy w nim uczestniczyli, dochodzi się do wniosku, że bardziej niż „rysowanie codziennie” czy „50 tysięcy słów w miesiąc” chodzi o pokonanie wewnętrznej blokady, która mówi „nie dam rady”, „tylko pisarze tak potrafią”. Zgodzisz się?
To jest tzw. wewnętrzny redaktor. To funkcjonuje w takim slangu NaNo: wewnętrzny redaktor, którego się zamyka w klatce na miesiąc i się go nie słucha. Przez ten miesiąc należy robić, a nie się zastanawiać – nie chodzi o pisanie bezmyślne, tylko faktycznie o tworzenie. Priorytetem staje się napisanie, skończenie, dokończenie, a nie cyzelowanie cały czas jednego zdania, zastanawiając się „o boże, przecież to nie jest perfekcyjne, co ja teraz z tym zrobię, jak można tak napisać, tutaj była literówka…”. Zasada jest taka, żeby nie patrzeć, co się napisało – chociaż to oczywiście zależy od osoby, od tego, ile czasu się to robi, co jest komu potrzebne – ale żeby nie zastanawiać się nad tym, co się pisze, czy dokładniej: nad tym, co już się napisało. Nie wracać, tylko napisać jak najwięcej, a potem to zredagować. Więc tak, zgadzam się, że właśnie chodzi o przełamanie ograniczeń i barier, które sobie stawiamy i które uniemożliwiają nam dokończenie jakiegoś projektu.
Bo tak naprawdę, co się stanie, jeżeli napiszemy coś, co będzie paskudne i złe? Nic się nie stanie. My tego nawet nikomu nie pokazujemy. A może się okazać, że napisaliśmy coś świetnego. Bo często też tak jest, że wraca się po jakimś czasie do tekstu, sceny, którą się pamięta, że się krwawiło z uszu, kiedy się ją pisało, że to było straszne i na pewno jest do chrzanu… I nagle człowiek przychodzi i odkrywa, że to jest najlepszy fragment powieści.
Tak. Nie martwić się, tylko pokochać bombę i iść dalej.
Na koniec miałabyś może trzy rady dla nowego NaNowrimowca? Osoby, która w życiu nie brała w tym udziału i odkrywa to, może nawet dzięki tej rozmowie.
Trzy rady….
Po pierwsze, zawsze pisać trochę więcej niż norma dzienna – czyli 1667 słów. To nie musi być 3000, to może być 1700-1800 słów. Również nie planować, że „dzisiaj napiszę sobie tyle, ile zaplanowałem na dziś, koniec, a jutro od nowa”. Zawsze warto mieć napisane coś z górką, bo coś się może zdarzyć czy też przyjdzie drugi tydzień… Warto mieć zapas.
Po drugie uczestnictwo w naszych wydarzeniach, obecność na forum… To pomaga. Nie przeszkadza i nie rozprasza, tylko motywuje.
Po trzecie, robić kopię zapasową tego, co się napisało. Były już u nas różne tragedie.
I najważniejsze: nie bać się. Nawet jak to, co napiszesz, będzie do chrzanu, czegoś się w trakcie tego miesiąca na pewno nauczysz.
Ja pierwsze NaNo napisałam bez żadnego planu – ponieważ nigdy nie planowałam tego, co pisałam. Odkryłam, że nie, to tak nie działa, nie mogę tak robić. Jednocześnie przez lata odkryłam też, że nie mogę za dużo zaplanować. Jeśli wiem już wszystko, to niczego więcej mądrego nie napiszę i będzie tylko mnie nudziła ta zabawa.
No właśnie, zabawa. To jest jakaś tam rywalizacja, ale głównie chodzi o to, żeby dobrze się bawić.
To dużo do organizowania i koordynowania. Robisz to już 10 lat – widzisz zbliżający się koniec?
Chyba tak już zostanie. Nie wiem jak z wolontariatem, ale pisać, myślę, że będę. To jest impreza, która mnie bardzo cieszy – raz do roku nie biorę zleceń, chodzę do pracy, bo muszę, ale poza tym wszystko jest wyłączone i tylko skupiam się na NaNo. Potrzebne jest mi coś takiego. Myślę, że nie miałabym tyle powieści, nawet jeżeli w większości nie są skończone, gdyby nie to. Na pewno też tyle bym się nie dowiedziała i nie nauczyła, już nie mówiąc o tym, że na pewno bym nie poznała wielu ludzi. To jeszcze raz jest ten aspekt społeczny, można spotkać ludzi, którzy różnią się bardzo, ale łączy ich ta jedna pasja.