O znalezieniu swojej drogi i byciu piratem.
Grafika okładkowa: Ewa Enfer
Czasami budzę się i stwierdzam, że chcę zostać piratem. Takim z Dzieci z Ulicy awanturników, który leży pod łóżkiem i powtarza „więcej jedzenia, więcej jedzenia, więcej jedzenia”. A potem się okazuje, że jakbym tylko tak chciała więcej jedzenia, to bym się pod łóżko nie zmieściła i cały misterny plan w… wylądował. Jakie więc istnieją alternatywy? Bo nieważne, ile kierunków studiów, kursów, praktyk i prac kończę, koniec końców zawsze wraca to samo pytanie: kim chcę być, gdy dorosnę?
Na pocieszenie, przez te 20 lat życia od momentu, kiedy po raz pierwszy słyszy się to pytanie (koniec przedszkola), do teraz (ćwierć wieku), udaje się posunąć parę kroków do przodu z rozumowaniem mającym doprowadzić do odpowiedzi na to pytanie… tyle że nie do samej odpowiedzi.
Nadzieja, że problem zniknie po osiągnięciu prawnej „dorosłości”, wyparowała już po pierwszych dziesięciu latach. Już wtedy wydawało się niemożliwe, żeby dylemat tak ogromnej wagi, spędzający sen z powiek, mógł wyparować w jedną noc, z okazji wbicia w tort osiemnastej świeczki. To z kolei oznaczało, że wbrew upodobaniom urodzonego prokrastynatora należało coś z tym zrobić.
Strategie naiwne, czyli spisywanie tego, „co lubię robić” albo „z czego jestem dobra”, zawiodły od razu. Po pierwsze dlatego, że wierzę, że jeżeli muszę, mogę nauczyć się wszystkiego, tak więc lista nie malała. Po drugie dlatego, że studia wyższe przekonały mnie bardzo szybko, że „lubienie” nie wystarczy. Po przyjęciu na obrany kierunek należy się jeszcze przygotować na rytualne katowanie studentów pierwszego roku, czy to w postaci augiaszowej pracy (zagadnienie uważam za trywialne, tak więc pozostawimy je do zrobienia w domu), czy przemocy psychicznej (jest pani jakoś na neuronach opóźniona?), czy ostatecznie skrajnego idiotyzmu (te 300 stron tekstu jest państwu zupełnie zbędne, zapomnicie o nich za rok, ale i tak je wykujcie).
Skoro więc miłość nie stanowi odpowiedzi na dręczące pytanie, czas przejść na drugi biegun, czyli do listy „czego nienawidzę”. Wtedy może się na przykład okazać, że czyjaś tolerancja na głupotę i bezsens jest niestety zbyt niska, by rozważać niektóre studia. Wychodzi też na to, że wbrew legendom rozpowiadanym przez tych kilku szczęściarzy, którzy powołanie wyssali z mlekiem matki, nie istnieje ten jeden idealny kierunek. Zawsze będą przedmioty o niepojętej dla człowieka celowości oraz podobni im prowadzący. Z kolei rozglądając się po innych, powoli zauważa się, że mało kto pracuje w obszarze, który studiował, jeżeli w ogóle stosuje to, czego się tak ciężko uczył.
Skąd więc można wiedzieć, kim się będzie, gdy się dorośnie?
Co powiedzieć dziecku, gdy radośnie ogłasza, że chce być astrofizykiem? Że fizyka teoretyczna to poziom abstrakcji tak głęboki, że obrazy Pollocka to na jej tle fotorealizm? Jeszcze gorzej – co doradzić dziecku, które nie ma pojęcia, kim chce zostać? Ostatecznie czy kogoś musi ciągnąć do określonych czynności? Czy ktokolwiek kiedykolwiek marzył o robieniu szczotek? A jednak szczotkarzy trochę było i wciąż jest.
Wydaje się, że rodzaj ludzki zawsze specjalizował się w marzeniu o „czymś więcej”: o dumie z dobrze wykonanej pracy; o radości z wywołania u kogoś uśmiechu… I że te twory zawsze okazywały się trwalsze niż wszelkie dzieła materialne. Nie pamiętam tytułu książki, którą podarowano czternastoletniej mnie w pociągu do Berlina – pamiętam, że wręczyła mi ją turystka w podziękowaniu za rozmowę. Mogła być pisarką, sklepową, kierowcą: nie zmienia to ciepła, które mi podarowała tamtego dnia, oraz postanowienia, że i ja kiedyś tak zrobię. Jedną książką (której treści zresztą nie pamiętam) wpłynęła na to, kim chciałam się stać. Nie miało to żadnego związku z zawodem.
Dziesięć lat do przodu, na drodze mniej lub bardziej oświeconych wyborów studiów, znajomych, projektów, okazuje się, że człowiek programuje, pisze, organizuje. Posiada więcej ról, niż potrafi spamiętać, i podobną ilość zmartwień. Powoli dociera do niego, że nawet tak trudno zdobyte etykiety zawodowe mają słaby klej – nieużywane po prostu spadają. Nie zostają wiecznie.
Pocztówka wydawnictwa Kosmos, podarowana mi przez Mamę trzy lata temu, głosi „Kiedy dorosnę, zostanę sobą!”. Bardziej niż jakiegokolwiek zawodu, z okazji pierwszego września, tego właśnie życzę każdemu – pełnoletnim i niepełnoletnim dzieciom. Żeby potrafiły i chciały wywołać uśmiech u nieznajomego; żeby nie bały się dzielić, dawać. Żeby wiedziały, co lubią, czego nie lubią – i żeby nie był to wynik strachu, niezrozumienia czy presji.
Ja na przykład nie cierpię koperku.
Czy to znaczy, że nie życzę sukcesów naukowych, ambicji? Nie znaczy. Znaczy, że wierzę, że by być dobrym i zmieniać czyjejś życie, nie trzeba pracować jako inżynier dla NASA, prezes fundacji charytatywnej czy lekarz. Można zostać też tą panią, która zatrzymała się i zaproponowała podwiezienie mnie, gdy w drodze do domu złapała mnie ulewa. Panem, który, gdy płakałam nad rozlanym sokiem, pomógł mi sprzątnąć i powiedział, że wiosna się do mnie uśmiecha za oknem i że będzie lepiej.
A może, co najważniejsze, życzę wyrozumiałości dla samego siebie – nawet jeżeli się popełniło błąd, wcale nie jest tak, że tej decyzji nie da się odkręcić. No i wiadomo – koniec końców zawsze by się wolało zostać piratem.