O filmowym Dziecku Rosemary w reżyserii Romana Polańskiego słyszał prawdopodobnie każdy. Co jednak z literackim pierwowzorem?
Książka autorstwa Iry Levina, która zainspirowała słynną adaptację z Mią Farrow w roli głównej, to kolejny przykład na to, że z pozoru proste opowieści potrafią przerażać bardziej niż rozdmuchane epopeje. Dziecko Rosemary jest historią młodej kobiety – Rosemary Woodhouse – rozpoczynającej nowe życie u boku swojego narzeczonego, Guya. Przeprowadzka do luksusowej kamienicy Bramford ma przypieczętować ich związek i być zaczątkiem wspólnych starań o dziecko. Jednak przeszłość budynku wkrótce niszczy sielankowy wręcz obraz przyszłości, o jakiej marzy bohaterka, a zamieszkałe w nim demony nie zamierzają przejść wobec jej dziecka obojętnie.
Całość powieści nie odbiega dalece od tego, co zaprezentowane zostało w adaptacji. Dzięki temu wyobraźnia czytelnika znającego przed lekturą dzieło Polańskiego skierowana zostaje na konkretne postaci i scenerie wykreowane wcześniej przez reżysera, a to z kolei sprawia, że świat przedstawiony jest dużo bardziej rzeczywisty. Prostolinijność opowieści w żaden sposób nie zakłóca odbioru, a cięty i jednocześnie subtelny humor autora tylko dodaje smaku lekturze.
Nie sposób jednak mówić o Dziecku Rosemary bez poruszenia aspektu grozy, najbardziej znamiennego dla tego typu literatury. O ile ekranizację ogląda się z wypiekami na twarzy, usiłując rozgryźć intrygę, zastanawiając się, co jest prawdą a co fałszem, tak książkę odbiera się zgoła inaczej, ponieważ została odarta z całego suspensu. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Osoby niezaznajomione z filmową wersją będą czerpać radość z emocjonujących zwrotów akcji, natomiast ci, którzy już adaptację widzieli, mogą poczuć satysfakcję z możliwości ponownego śledzenia losów Rosemary. Ważny jest bowiem fakt, że uczucie osaczenia i beznadziejności sytuacji, wypływające z powieści Levina, potrafi przerazić nawet tych, którzy dobrze znają finał opowieści.
Może właśnie to jest największą siłą Dziecka Rosemary – świadomość nieuniknionego i bierne wpatrywanie się w bohaterkę, która zmierza ku tragedii. Również poczucie niesprawiedliwości, bezsilna złość, gdy Rosemary, dziewczyna radosna, urocza i niewinna, wpatrzona z nadzieją we własną przyszłość, zostaje wplątana w bestialską zmowę milczenia i intrygę niosącą za sobą jedynie rozpacz.
Ostatecznie dzieło Iry Levina, w odświeżonej wersji wydawnictwa Vesper z zachwycającymi ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego, nadal potrafi przerazić i zaskoczyć. Podszyta lękiem codzienność i poczucie ciążącego na bohaterce fatum budują doskonale skrojony horror, którego ostateczny morał nie pozwala o sobie zapomnieć na długo po lekturze.
Dziecko Rosemary to historia, która poruszy nie tylko serca fanów grozy, ale i czytelników prozy wrażliwej, dramatycznej, bo czy właściwie obawy bohaterki o bezpieczeństwo dziecka nie stanowią poniekąd odbicia ludzkich lęków na temat rodzicielstwa? Czy zło czyhające na potomka państwa Woodhouse to nie artystyczna metafora codzienności, tak bardzo przesyconej niebezpieczeństwami?
Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że opowieść Levina to współczesna metafora wchodzenia w dorosłość, a samo śledzenie losów Rosemary przypomina nieco hiperbolizowaną lekturę własnego pamiętnika, podczas gdy gdzieś w tle niezauważalny muzyk gra Lullaby Krzysztofa Komedy.
Dziecko Rosemary
Ira Levin
1967